Wielka Geekowa Przygoda:
Przygody w czasie i przestrzeni
Wielka, Geekowa Przygoda: Dzień czwarty, część II
Zarówno fani, jak i twórcy Doktora Who powtarzają jak mantrę, że dla osoby, która nigdy nie oglądała serialu, jego fabuła brzmi jak stek absurdalnych bzdur. Ten Dyrdymał (a zwłaszcza zdjęcia w nim zawarte) może momentami wyglądać podobnie. Miejcie jednak na uwadze, że starałam się go napisać tak, by osoby nie znające Doktora czuły się możliwie jak najmniej zagubione. Mam nadzieję, że dotrwacie do końca tekstu. I kto wie – może w jakiś sposób zachęci on was do zerknięcia na serial? Bo znów, jak to mówią fani tej produkcji – można żyć nie wiedząc, czym jest Doctor Who, ale kiedy zna się serial – życie jest dużo lepsze.
PS. Przypominam, że tutaj macie playlistę z Doktorową muzyką! 🙂
Wszyscy na pokład, czas uratować wszechświat!
W poprzednim odcinku, Wielkiej, Geekowej Przygody:
Rano, w sierpniowy poniedziałek, zawitałam do Doctor Who Experience. Skasowałam bilet, odstałam swoje w kolejce do wejścia i, wraz z mniej więcej dwudziestoma osobami, weszłam do świata serialu, czyli przygodowej części muzeum.
Przywitała nas – ubrana w odświętny strój Władców Czasu – przewodniczka. Każdemu wręczyła specjalny kryształ, który potem, w zależności od sytuacji, delikatnie świecił w jakimś kolorze, wibrował albo emitował snop światła podobny do tego w latarce.
Na ścianie wyświetlił się filmik pokazujący kim jest Doktor. Jego narratorem była Władczyni Czasu, która o ile się nie mylę, była bohaterką Classic Who. Racjonalna część mojego umysłu stwierdziła, że na YouTube nieraz widziałam fajniejsze fanvidy. Ale to trwało tylko przez moment. Bo kiedy w tle usłyszałam This Is Gallifrey: Our Childhood, Our Home, w oczach zakręciły mi się łzy wzruszenia.
Pokaz filmowy dobiegł końca. Teraz mieliśmy poznać Doktora osobiście! Pani przewodniczka przy pomocy specjalnego urządzenia z Gallifrey utworzyła szczelinę w czasie i przestrzeni [mniej więcej 5-7 letnie dziecko z grupy „nie wiem o co chodzi, to moi rodzice oglądają ten serial” przestraszyło się i zaczęło płakać]. Po drugiej stronie portalu znajdowało się wnętrze TARDIS. Nie było to jednak pomieszczenie sterujące, ale coś w rodzaju maszynowni, z masą świecących kabli zwisających z sufitu. Weszliśmy do środka, czaso-przestrzenna szczelina zamknęła się za nami z głośnym trzaśnięciem [dziecko, które trochę się uspokoiło, zaczęło na nowo płakać].
Na ekranach na ścianach pojawił się Doktor we własnej osobie. A dokładniej Dwunasty Doktor (czyli Peter Capaldi), będący jeszcze na początku swojej podróży, niedługo po regeneracji (kilka razy wspomniał o Clarze i przy okazji miał krótkie włosy (bujnej czupryny Dwunasty dorobił się dopiero po jakimś czasie)). Niestety chyba system łączności w TARDIS był trochę popsuty, bo ani wtedy, ani później, nie mogłam do końca dosłyszeć, co Doktor mówił. Na pewno mieliśmy w jakiś sposób wyjść z maszynowni, przedostać się do pomieszczenia sterującego i tam poznać Doktora osobiście. Niestety tuż przed tym, jak to nastąpiło – TARDIS został zaatakowany przez gigantyczne, kosmiczne ośmiornice. Co z kolei doprowadziło do tego, że z jakiegoś skomplikowanego powodu (który Doktor bardzo logicznie wyjaśnił), wszechświat stanął na skraju zagłady i tylko my mogliśmy go uratować. I Doktora przy okazji też.
Czy leci z nami pilot?
Opuszczenie maszynowni w zwykły sposób stało się niemożliwe. Na szczęście Doktor nad nami czuwał. Nagiął prawa czasu i przestrzeni, i sprawił, że obok nas zmaterializowała się kopia jego TARDIS (ale bez niego w środku).
Popędzani przez przerażoną panią przewodnik, szybko przeszliśmy przez drzwi niebieskiej budki telefonicznej. Oczywiście budka okazała się być większa w środku, a my znaleźliśmy się w pomieszczeniu sterującym TARDIS w TARDIS. Było ono nieco inne od tego, które znałam z serialu, ale jak wyjaśnił Doktor (który pojawił się na ekranach na ścianie) – ta kopia TARDIS była tylko pewnego rodzaju ideą, nie pełnoprawnym wehikułem, więc różniła się od oryginału.
Przy okazji świetnym rozwiązaniem było to, że Doktor zwracał się do naszej przewodniczki you, boy-girl in dress
(czyli „ty, chłopco-dziewczyno w sukience”). Peter Capaldi za każdym razem wypowiadał te słowa w tak fantastyczny sposób, że ani przez moment nie odnosiło się wrażenia, iż boy-girl wynikał z tego, że wideo musiało być uniwersalne, pasować tak samo wtedy, gdy przewodnikiem wycieczki byłby mężczyzna i kobieta. Ot, to był stuprocentowy Doktor, który nie przejmował się tak przyziemnymi rzeczami, jak płeć innej osoby.
Niestety iluzja tego, że Doktor przemawiał do nas w czasie rzeczywistym, czasem pryskała. Tak było na przykład właśnie w pomieszczeniu sterującym TARDIS, kiedy pani przewodnik poleciła, by kilku śmiałków stanęło przy konsoli, a Władca Czasu stwierdził srogo, by ci wysocy przepuścili do przodu tych niskich. Na twarzach wszystkich uczestników wycieczki pojawiło się wtedy wielkie WTF??? Na co pani przewodniczka wyjaśniła nam szybko, że Doktorowi chodzi o to, by dorośli pozwolili młodszym prowadzić TARDIS. W naszym przypadku nie było jednak takiej potrzeby, bo dzieciaki podczas pokazu były nieśmiałe i pomimo zachęty – większość nie odważyła się stanąć przy sterach TARDIS, przez co kilka stanowisk przy konsoli pozostała pusta. W czym nie było niczego złego, bo sama chętnie stanęłam przy jednym z nich.
Doktor najprawdopodobniej wziął pod uwagę to, że ludzki umysł jest ograniczony i nigdy nie poradzilibyśmy sobie z pilotowaniem TARDIS wyposażonym w prawdziwy pulpit sterowniczy. Przy konsoli nie było więc żadnych dźwigni, pokręteł ani tym bardziej galaretowatego obwodu telepatycznego – jedynie dżojstik i kilka guzików. A nasza pani przewodniczka dokładnie tłumaczyła nam, co mamy w danym momencie robić.
Sterowanie TARDIS nie było jednak tak proste, jak mogłoby się wydawać. Na ekranach na ścianach zobaczyliśmy widok z zewnątrz: wirujący horyzont obcej planety i coraz szybciej zbliżającą się ziemię. Innymi słowy: nie lecieliśmy, tylko spadali. I to było czuć! Silnik TARDIS wył żałośnie, wokół co chwilę coś błyskało, ze ścian zaczął wydobywać się dym, a podłoga trzęsła się i poruszała [dramatyzmu dodawało to, że strachliwe dziecko znowu zaczęło płakać (co ciekawe, nie słyszałam jego płaczu później – podejrzewam, że rodzice malucha mieli go już dość i korzystając z okazji oraz panującego w TARDIS zamieszania – wrzucili dzieciaka do time-vortexu)].
Wnętrze TARDIS trzęsło się tak, jakby wehikuł zaraz miał rozpaść się na kawałeczki, perspektywa zderzenia z ziemią wydawała coraz bliższa, ale my nie dawaliśmy za wygraną i pouczani przez coraz bardziej spanikowaną panią przewodnik – dzielnie sterowaliśmy niebieską budką telefoniczną. I udało się – wylądowaliśmy! Albo jak kto woli – rozbili z klasą. W każdym razie: wszyscy przeżyli lądowanie [a strachliwe dziecko przestało płakać (nikt nie pytał, czemu nie słyszeliśmy go później… Whovianie to jednak nieczułe bestie!)]. Osoby stojące przy konsoli sterującej krzyknęły głośne „Hurra!” i pogratulowały sobie dobrze wykonanej roboty.
Także, gdybyście kiedyś potrzebowali pilota TARDIS – mam pewne doświadczenie w tej dziedzinie (czy powinnam to wpisać do CV?).
Brytyjczycy kontra Dalekowie
Wyszliśmy z TARDIS. Dobra wiadomość: byliśmy na innej planecie! Zła: to była planeta pełna Daleków! Dobra: Dalekowie wyglądali na popsutych – nie ruszali się i nie próbowali nas eksterminować. Nie wiedzieliśmy jednak, czy są martwi, czy jedynie uśpieni, dlatego postanowiliśmy przemknąć obok nich możliwie jak najciszej i jak najbardziej niepostrzeżenie.
Do uratowania wszechświata i Doktora potrzebowaliśmy trzech specjalnych kryształów. Celem naszej podróży było ich odnalezienie. Udało się nam dostrzec jeden z tych artefaktów. I oczywiście pech chciał, że był on przyczepiony do jednego z Daleków.
Wybraliśmy kozła ofiar… eee, to znaczy śmiałka, który miał zdobyć kryształ. Śmiałek podkradł się do Daleka, wziął kryształ i tak, jak wszyscy się obawiali – przy okazji obudził kosmitę!
Trzeba było brać nogi za pas! Nasza przewodniczka znalazła drzwi wyjściowe, ale były one zamknięte. Co zrobić? Na podłodze była płyta naciskowa. Przewodniczka wydedukowała, że ponieważ jest ona w kształcie Daleka, zapewne zostanie aktywowana, kiedy znajdzie się na niej coś, co ciężarem będzie zbliżone do blaszanego kosmity. Czyli musieliśmy w możliwie jak najwięcej osób na niej stanąć (to znaczy: na płycie naciskowej, nie przewodniczce!), ale to niczego nie dało! Za plecami słyszeliśmy złowieszcze „Exterminate!!!” wykrzykiwane raz po raz przez rozsierdzonego Daleka.
– Spróbujcie podskoczyć! – poleciła przewodniczka.
Skoczyliśmy. Raz, drugi, trzeci. W końcu zadziałało. Drzwi otworzyły się.
– Szybko, uciekajcie! – krzyknęła przewodniczka, z przerażeniem spoglądając na wściekłego Daleka, który powoli sunął w naszą stronę.
Razem z kilkoma innymi osobami (głównie tymi samymi, z którymi wcześniej pilotowałam TARDIS), przebiegłam przez drzwi. I uczyniłam to bardzo radośnie, bo przecież bez biegania przeżywanie przygód z Doktorem byłoby mocno wybrakowane.
Przewodniczka pobiegła razem z nami. I… musieliśmy chwilę poczekać bo okazało się, że reszta uczestników wycieczki (grupy: „nie wiem, o co chodzi, to moje dzieci oglądają ten serial” oraz „uwielbiam Doktora, ale głupio mi się do tego przyznać, więc zabrałem ze sobą dzieciaki, zachowuję poważnie i nie biegam”) podążała za nami w tempie konającego ślimaka. Co nasza przewodniczka skomentowała w najcelniejszy, możliwy sposób:
– Gonią nas Dalekowie, najgroźniejsze stworzenia we wszechświecie, a wy uciekacie przed nimi leniwym spacerkiem! Co za odwaga!
Ach, ci Brytyjczycy! Teraz już wiem, dlaczego w Londynie, podczas kręcenia scen inwazji kosmitów, BBC musi zatrudniać statystów, bo zwykli przechodnie nie chcą uciekać przed ufoludkami.
Próba wiary
Live Action Role-Playing, czyli w skrócie LARP (nie lubię tego skrótu, bo brzmi jak nazwa jakiejś kosmicznej poczwary), to zabawa polegająca na tym, że udajemy, iż pewne zainscenizowane wydarzenia dzieją się naprawdę.
Przed wejściem do Doctor Who Experience nikt nie poinformował nas „szanowni państwo, teraz będziemy robić LARPa”, ale zwiedzanie przygodowej części muzeum właśnie takim LARPem było. Bo gdybym stwierdziła, że wokół mnie są przecież dekoracje, nic mi nie grozi, a Dalek nie jest prawdziwy – z takim nastawieniem nie miałabym żadnej zabawy.
Drzwi, przez które przeszliśmy, zamknęły się, dzięki czemu wściekły Dalek przestał nas gonić, ale to nie rozwiązało naszych problemów. Bo oto znaleźliśmy się na mrocznym cmentarzu pełnym Płaczących Aniołów. No i właśnie: ja wiedziałam, że to wszystko to tylko gumowe dekoracje. I że to dość dziwne, iż na wszystkich nagrobkach wyryte jest imię i nazwisko Clary Oswald. I że czające się w ciemności Płaczące Anioły nie dość, że nie są prawdziwe, to na dodatek nie są nawet zrobione z kamienia. Mogłam dołączyć, do idącej z tyłu grupy znudzonych Brytyjczyków. Zamiast tego wolałam udawać, że wszystko wokół mnie jest naprawdę przerażające. Rozglądać z niepokojem, oświetlając mroczną krainę snopem światła, jaki zaczął dawać kryształ, który dostałam na początku wycieczki. I podskoczyć z udawanego strachu, kiedy inny z uczestników wycieczki, który także postanowił się dobrze bawić, złapał mnie znienacka za ramię.
Tak na marginesie muszę jednak dodać, iż rozczarowało mnie, że żaden z Płaczących Aniołów się nie poruszył. Bo to, wykonane w odpowiedni sposób, mogłoby komuś na serio napędzić stracha!
W każdym razie: pomiędzy nagrobkami odnaleźliśmy drugi z poszukiwanych kryształów i ruszyli dalej.
Wszechświat uratowany!
Ścieżka z cmentarza zaprowadziła nas do… sklepu z elektroniką Magpie. Między szpargałami odnaleźliśmy ostatni kryształ, a potem wszystkie trzy umieścili w specjalnej maszynie.
Włączył się projektor filmowy. To Doktor znowu się z nami komunikował! Powiedział, że teraz, dzięki mocy kryształów, będzie mógł pokonać kosmiczne ośmiornice. I zapytał, czy chcemy zobaczyć, jak to zrobi. Jasne, że chcieliśmy! Doktora ucieszył nasz entuzjazm, ale przypomniał sobie, że dla nas, ludzi, bezpośrednie patrzenie na kosmiczne promieniowanie byłoby niebezpieczne. Żeby tego uniknąć musieliśmy założyć specjalne okulary ochronne, które podała nam nasza pani przewodnik (i które w rzeczywistości były okularami 3D). Obejrzeliśmy, jak za sprawą mocy z kryształu, ośmiornice uciekają od TARDIS i odlatują w przestrzeń kosmiczną.
– Super, uratowaliście wszechświat – pochwalił Doktor. – Zdejmijcie już te okulary, bo wyglądacie w nich strasznie głupio. Utworzyłem dla was szczelinę w czasie i przestrzeni, która przeniesie was z powrotem na Ziemię, do waszej epoki. A ja tymczasem muszę wracać do Clary. Trzymajcie się, pa!
Pani przewodnik zerknęła na to, co znajdowało się po drugiej stronie czaso-przestrzennej szczeliny. Świat w tamtym miejscu rzeczywiście wyglądał, jak Ziemia, ale był trochę retro.
– Doktorze! – krzyknęła – To chyba nie są czasy, z których przybyli ci ludzie. Doktorze!
Ale było już za późno, Doktor się rozłączył. Nasza pani przewodnik, też musiała wracać do swoich spraw i czasów. Przepraszająco stwierdziła, że nie może nam w żaden sposób pomóc i poprosiła o zwrot kryształów, które otrzymaliśmy na początku podróży. A potem wróciła do Gallifrey, a my tymczasem utknęliśmy w 1963 roku, czyli wtedy, kiedy zaczęły się przygody Doktora.
.
.
.
Uff, jednak nie! Doktor pomimo swojego roztrzepania, przeniósł nas do Cardiff w 2017 roku, na statyczną, wystawową część Doctor Who Experience.
Potwór tygodnia
Jednym z charakterystycznych elementów Doktora Who jest to, że w każdym odcinku bohaterowie muszą zmierzyć się z nowym, często „jednorazowym” przeciwnikiem. Czyli tak zwanym potworem tygodnia. W Doctor Who Experience taki potwór także na mnie czekał. Choć twórcy wystawy zupełnie tego nie zaplanowali.
Ale po kolei. W drugiej części DWE była możliwość zrobienia sobie zdjęcia na tle green-screenu, na który nakładano potem wybrane przez nas tło (mogło to być na przykład wnętrze TARDIS albo stado Płaczących Aniołów, które próbują nas dotknąć). Normalnie za taką fotkę trzeba było słono zapłacić (z tego, co wyczytałam w internecie – całe 10 Funtów!), ale kiedy ja zwiedzałam muzeum, drukarka do zdjęć akurat się popsuła, więc fotkę można było sobie zrobić za darmo z tym, że była nam ona potem jedynie wysyłana na maila. Co dla mnie było świetnym rozwiązaniem. Tyle, że w kolejce do zdjęć trzeba było chwilę odstać.
Razem ze mną w grupie zwiedzającej Doctor Who Experience były trzy osoby: dziewczynka w wieku 8-12 lat, mniej więcej trzydziestoletnia pani wyglądająca na jej mamę oraz druga pani, mająca jakieś pięćdziesiąt lat. Dziewczynka była uzbrojona w śrubokręt soniczny Dziesiątego Doktora i sprawiała wrażenie bardzo nieśmiałej. Jej mama była typowym rodzicem z grupy „nie wiem o co tu chodzi, to moje dziecko ogląda ten serial”. Natomiast ostatnia pani – dalej będę ją nazywać Wredną Ciotką – była fanką Classic Who i wyglądała jak ktoś, kto dołączył do pozostałej dwójki nieco wbrew ich woli. Jakby usłyszała, że mama z córką chcą jechać do Cardiff i stwierdziła (w sposób, któremu nie można się sprzeciwić), że pojedzie z nimi.
Wredna Ciotka co chwilę na coś marudziła. Zawsze kiedy znalazła się w zasięgu mojego słuchu, słyszałam jak coś krytykowała. A w kolejce do zdjęcia na tle green-screenu Wredna Ciotka, mama i córka, stanęły zaraz za mną, więc ciężko było mi jej nie słuchać.
Przed green-screenem stał stolik z rekwizytami z serialu, które można było wziąć ze sobą do zdjęcia. Usłyszałam, jak dziewczynka pyta (dość cicho i nieśmiało), czy któryś z tych rekwizytów pojawił się w odcinkach z Davidem Tennantem.
– Nie, nie pojawił się – stwierdziła autorytatywnie i nieco agresywnie Wredna Ciotka.
Nie było to prawdą, bo wśród rekwizytów znajdowały się dwukolorowe okulary 3D, które nosił Dziesiąty Doktor. Więc odwróciłam się i powiedziałam o tym dziewczynce.
– Nie, jesteś w błędzie – natychmiast odezwała się Wredna Ciotka. Mówiła do mnie z wyższością.
Powiedziałam jej więc dokładnie, w którym odcinku pojawiły się okulary.
– Nie przypominam sobie, na pewno się mylisz – trzymała się przy swoim Wredna Ciotka.
Kusiło mnie, by wyciągnąć smartfon i wygooglać zdjęcie Tennanta w okularach 3D. Ale Wredna Ciotka ewidentnie była osobą, która dążyła do konfliktu. Więc zamiast tego zupełnie ją zignorowałam.
Zapytałam dziewczynki, kto jest jej ulubionym Doktorem. Wiem, że to może wam wydawać się głupie, bo przecież dziewczynka miała śrubokręt soniczny i pytała o Tennanta. Zdradzę wam jednak, że jeśli spotkacie Whovianina, to zadanie takiego pytania jest najlepszym sposobem na zagajenie rozmowy. Dziewczynka powiedziała więc cicho, że lubi Dziesiątego, na co odparłam jej:
– Ja też! Przybij piątkę!
W pierwszej chwili dziewczynka nieco się speszyła, ale potem nieśmiało klepnęła moją wyciągniętą dłoń. I szczerze się uśmiechnęła.
Niestety cały ten moment popsuła Wredna Ciotka. Okazało się, że jest ona przy okazji takim typem człowieka, który uwielbia być w centrum uwagi i nie znosi, kiedy ludzie przestają się nią interesować.
– A ja myślę, że Tom Baker był najlepszy – stwierdziła, choć nikt jej o to nie pytał.
Maniery Wrednej Ciotki wydały mi się bardziej śmieszne, niż irytujące. Bo zachowywała się w sposób tak przerysowany, jakby została wyjęta z brytyjskiej telewizji. Jedyny problem polegał na tym, że dziewczynkę ewidentnie przytłaczała jej obecność, bo gdy tylko Wredna Ciotka się odezwała – dziecko przestało się uśmiechać i wbiło wzrok w podłogę. Przez co było mi jej strasznie szkoda.
Powiedziałam Wrednej Ciotce, że nie oglądałam Classic Who. Na co ta zaczęła mi tłumaczyć, w najbardziej zarozumiały sposób jaki kiedykolwiek widziałam i słyszałam, że bez znajomości Classic Who nigdy nie zrozumiem, o co chodzi w New Who. Na co odpowiedziałam jej, że wcale nie trzeba tego wszystkiego oglądać, bo wystarczy zerknąć do Wikipedii. I to były moje ostatnie słowa w tej rozmowie, bo Wredna Ciotka naprawdę okazała się być kosmicznym potworem i rozerwała mnie na strzępy, a następnie pożarła przyszła moja kolej na zrobienie sobie zdjęcia na tle green-screenu, więc nie mogłam sobie pozwolić na dłuższą dyskusję ze Wredną Ciotką.
Czy udało mi się pokonać potwora tygodnia? Nie wiem. Na pewno się z nim skonfrontowałam i podobnie, jak Doktor nie użyłam przemocy. A co najważniejsze – wyszłam z całego spotkania cało tudzież na serio zostałam rozszarpana i pożarta, ale o tym nie wiem i te słowa pisze do was duch, brutalnie zabitej przez kosmiczną Wredną Ciotkę, Hołki.
Serce nie sługa
Doctor Who Experience składało się z dwóch części: pierwszej, przygodowej oraz drugiej – wystawowej (którą zwiedzało się już bez przewodnika, we własnym tempie i na której na szczęście można było robić zdjęcia). Sama wystawa była dwupiętrowa. Na parterze zaparkowano kilka różnych TARDISÓW, Bessie, czyli żółty samochód jednego z klasycznych Doktorów oraz konsole sterujące TARDIS z Classic Who oraz pierwszych czterech serii New Who. Również na parterze robiono wspomniane zdjęcia na green-screenie.
Na piętrze DWE można było podziwiać różnego rodzaju rekwizyty oraz stroje z serialu. Ciuchy ludzkich bohaterów znów były zawieszone na bezgłowych lub pozbawionych twarzy manekinach. Natomiast manekiny, które prezentowały garderobę bardziej kosmicznych stworów – często posiadały zarówno głowy jak i twarze. Było to zapewne spowodowane tym, o czym wspomniałam wczoraj – ciężko jest wykonać podobiznę twarzy człowieka tak, by nie wydawała się nienaturalna i przez to przerażająca. Natomiast takiego samego dyskomfortu nie wywoła patrzenie na plastikową podobiznę Madame Vastry, Straxa lub Davrosa. Choć nawet w ich przypadkach dało się dostrzec pewną sztuczność, której zupełnie nie zauważało się podczas oglądania tych postaci w serialu, kiedy grali je aktorzy pod grubą warstwą makijażu.
Ponieważ uwielbiam odkrywać „jak to jest zrobione” i cieszę za każdym razem, kiedy udaje mi się dostrzec jakiś, niewidoczny na pierwszy rzut oka detal, oglądanie wszystkich tych strojów oraz rekwizytów sprawiało mi nie lada frajdę. Wiecie, zobaczenie, jak każdy gażet wygląda z bliska i odkrycie, z jaką pieczołowitością i dbałością o szczegóły zostały wykonany – to było naprawdę coś!
Najbardziej urzekła mnie rękawica Jenny Flint, która była zbudowana między innymi z plastikowego kompasu, który można kupić w sklepie za pięć złotych. Drobnostka, która pokazywała, jak bardzo pomysłowe są osoby tworzące rekwizyty do Doktora Who, które potrafią zrobić coś niemalże z niczego.
Pobyt w Doctor Who Experience był dla mnie wspaniałym przeżyciem i cieszę się, że mogłam go doświadczyć. Niestety chcę być z wami szczera, więc muszę napisać, że to miejsce jednocześnie odrobinę mnie rozczarowało. Czemu? Ponieważ liczyłam na to, że na każdym kroku zobaczę coś, co wywoła we u mnie równie duży efekt wow, opad szczęki i wrycie w ziemię, co szkielet wieloryba w Muzeum Historii Naturalnej w Londynie. Tymczasem większość rzeczy, choć – co podkreślę jeszcze raz! – fajnie je było zobaczyć, powodowała jedynie umiarkowane „spoko”.
W dużej mierze było to spowodowane tym, jak sama wystawa została zaprojektowana. W przygodowej części DWE dobrze bawiłam się głównie za sprawą tego, że dzięki otaczającym mnie dekoracjom łatwo mi było udawać, iż to wszystko działo się naprawdę. W części wystawowej tego zabrakło, bo większość eksponatów została wyrwana z kontekstu, zaprezentowana poza swoim „naturalnym środowiskiem”, ustawiona równo w rządku, odgrodzona barierką i okraszona dużą tablicą informacyjną. A szkoda, bo dałoby się to rozwiązać inaczej, co z resztą w kilku miejscach zrobiono. Przykładowo, żeby zobaczyć postać Davrosa, trzeba było przejść przez ciemny, słabo oświetlony korytarz statku kosmicznego, który prowadził do pomieszczenia sterującego, w którym siedział twórca Daleków. To robiło wrażenie i budowało klimat. Niestety takich zainscenizowanych miejsc w wystawowej części DWE nie było wielu.
Dodatkowym problemem byłam ja sama. Jak pewnie zauważyliście cieszę się, kiedy mogę coś zobaczyć, ale jeszcze bardziej doceniam sytuacje, w których coś wywoła we mnie emocje. Tak, jak to zrobiły odciski dłoni aktorów i twórców Doktora Who przed kasami biletowymi w DWE. Albo jeszcze lepszy przykład: wiosną, na krakowskim Whomanikonie zobaczyłam replikę TARDIS. Nie była idealna i detalami różniła się od prawdziwego wehikułu Doktora, ale na jej widok poczułam dreszcze, wzruszenie i jednoczesną tremę – zupełnie jakby przede mną stał któryś z aktorów grających w serialu. Tymczasem w DWE, ani podczas oglądania prawdziwych TARDIS, ani nawet podczas podziwiania stroju Dziesiątego Doktora, nie doświadczyłam takiego podekscytowania. Choć bardzo pragnęłam je poczuć i nawet sama byłam zaskoczona tym, że oglądanie tego wszystkiego nie powodowało u mnie takiej radości, jak przypuszczałam, że wywoła.
I jeszcze – trochę zataczając koło – myślę, że duże znaczenie miało tutaj poczucie autentyczności. Kiedy zwiedzałam Londyn śladami Doktora, wszystko, co widziałam, było prawdziwe. Równie prawdziwe były odciski dłoni przed kasą biletową DWE. Natomiast eksponaty na wystawie, po wyjęciu z serialu traciły swoją magię. I płaszcz Dziesiątego Doktora – bez Doktora w środku – stał się po prostu zwykłym, starym i zmechaconym płaszczem.
There’s no place I can be since I’ve found serenity
*
Od tego, co napisałam w poprzednim akapicie był na szczęście pewien wyjątek od reguły. Pomieszczenie sterujące TARDIS z czasów Dziewiątego i Dziesiątego Doktora. Ono wyglądało na całkowicie autentyczne. Nawet barierka zagradzająca wejście do środka i znajdujące się wewnątrz ekrany, wyświetlające sceny z pierwszych czterech serii serialu, nie psuły iluzji prawdziwości tego miejsca.
Te wszystkie przełączniki, pokrętła i przyciski wyglądały tak, że ciężko było mi się powstrzymać, by nie wyciągnąć ręki i ich nie dotknąć. I jednocześnie – właśnie tam odnalazłam tą magię, której nie mogłam znaleźć nigdzie indziej w DWE. Bo patrząc na konsolę TARDIS nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że to wszystko jest prawdziwe, że zaraz przez drzwi wskoczy do środka rozentuzjazmowany Doktor. I że wciśnięcie odpowiedniej kombinacji klawiszy naprawdę sprawiłoby, że wyruszyłabym w podróż w czasie i przestrzeni.
Ogromne znaczenie miało także to, że pomieszczenie sterujące prezentowało się po prostu pięknie. To była jedna z tych rzeczy, które sprawiły, że zakochałam się w Doktorze Who od pierwszego odcinka. Statek kosmiczny, który wyglądał, jakby został złożony z części znalezionych na złomowisku albo wykręconych z innych urządzeń. Znów, była w tym wszystkim niepowtarzalna magia, którą w Doctor Who Experience czułam tak samo mocno, jak podczas oglądania serialu.
Oglądałam pomieszczenie sterujące TARDIS dwukrotnie. Najpierw z grupą ludzi, którzy razem ze mną przeszli przez przygodową część DWE. I po raz drugi, kiedy tłum się rozszedł i przy konsoli TARDIS nie było prawie nikogo.
Za pierwszym razem czułam podekscytowanie i tą samą absurdalną tremę, jak wtedy, kiedy widziałam w Krakowie replikę TARDIS.
Natomiast za drugim razem, co mnie samą mocno zaskoczyło, poczułam… sama nie wiem, co dokładnie. Spokój? Harmonię? Katharsis? Taką samą ulgę, jaką czuje się wtedy, kiedy po tygodniu intensywnej pracy, tuż przed deadlinem udaje się skończyć projekt i z satysfakcją patrzy na swoje dzieło. Tą samą równowagę ducha, którą osiąga się podczas nieśpiesznego, samotnego spaceru przez las. To samo leniwe-zadowolenie, które towarzyszy nam, kiedy w sobotę budzimy się sami z siebie, bez pomocy budzika i na dodatek pamiętamy, co pięknego śniło się nam w nocy. Ten sam optymizm, który czujemy, kiedy po kilku szarych, deszczowych dniach, po raz pierwszy widzimy kawałek błękitnego nieba. I tą samą radosną melancholię, jaką wywołują szczęśliwe wspomnienia z dzieciństwa.
Trudno to ubrać w słowa i opisać. Myślę, że utwór The Source częściowo oddaje ten nastrój. W każdym razie, kiedy tak stałam oparta o barierkę i spoglądałam na pomieszczenie sterujące TARDIS, miałam wrażenie, jakby czas na moment zatrzymał się w miejscu. Jakby wszystko inne przestało mieć znaczenie. Byłam tylko ja i magia tego miejsca. I jeszcze to samo uczucie, które pojawia się wtedy, kiedy człowiek zbliża się do końca dobrej książk, filmu lub serialu – połączenie jednoczesnej satysfakcji, że oto doświadczyło się czegoś dobrego i pragnienia, żeby to wszystko trwało nadal, jeszcze chociaż przez chwilę, a najlepiej – całą wieczność.
Tak bardzo mi się tam podobało, że miałam ochotę podejść do kogoś z obsługi, stwierdzić I don’t want to go
i zapytać: czy mogę tu zamieszkać?
Co więcej teraz, kiedy piszę te słowa, czuję równie mocno to samo, co wtedy. Identyczne, przyjemne łaskotanie w okolicach serca. I to jest jedna z tych sytuacji, kiedy wiem, że magia istnieje naprawdę. Bo osoby pracujące przy pierwszych czterech seriach Doktora Who musiały przelać wszystkie pozytywne emocje, które wtedy czuli, na konsolę sterującą TARDIS, przez co potem udzieliły się one mnie. Nie da się tego wytłumaczyć w inny, bardziej logiczny sposób.
* Cytat z piosenki Ballad of Serenity, czyli utworu z czołówki serialu Firefly.
Sklepik z PRL-u
O ile w samym Doctor Who Experience ani przez moment nie odnosiło się wrażenia, że miejsce to zostanie lada moment zamknięte (na części wystawowej pojawiły się nawet eksponaty z najnowszego sezonu serialu), tak nieuchronny koniec tego miejsca czuło się w tamtejszym sklepiku (przez który trzeba było przejść po wyjściu z wystawowej części DWE). Wiele półek było opustoszałych, na innych znajdowały się tylko pojedyncze produkty. Fani Jedenastego i Dwunastego na pewno musieli czuć się rozczarowani, bo w asortymencie nie było ani jednego śrubokręta sonicznego tych inkarnacji Doktora. Na szczęście dla mnie – były śrubokręty należące do Dziesiątego (i było ich naprawdę sporo, przez co zastanawiam się, czy było na nie tak duże zapotrzebowanie, czy też zupełnie się nie sprzedawały).
Ponieważ kolekcjonuję magnesy, zapytałam się, czy takowe są w sprzedaży. Nie, już nie było. W ramach nagrody pocieszenia zaopatrzyłam się więc w gumowy breloczek z TARDIS, który potem, po powrocie do Polski, przerobiłam na magnes.
Pa pa, Cardiff
W Doctor Who Experience spędziłam ponad dwie godziny. Po wyjściu z muzeum usiadłam na ławce przy deptaku biegnącym wzdłuż nabrzeża i jedząc trójkątną kanapkę (kanapki tego typu były w UK moim głównym źródłem pożywienia) starałam się ułożyć sobie w głowie to, czego przed chwilą doświadczyłam. Koniec końców doszłam do wniosku, że choć nie wszystko okazało się być tak ekscytujące, jak zakładałam, wizyta w DWE i tak była super. A wszelkie rozczarowania wynagradzał moment, w którym stałam przy pomieszczeniu sterującym TARDIS Dziewiątego i Dziesiątego Doktora.
Ponieważ do odjazdu autobusu, który miał mnie zawieźć z powrotem do Londynu, pozostało jeszcze kilka godzin, postanowiłam ostatni raz przespacerować się po Cardiff. Skierowałam się w stronę Wales Millennium Center, bo chciałam nie tylko ponownie zobaczyć ten budynek z zewnątrz, ale także od środka. A wnętrze budowli okazało się równie imponujące i pięknie zaprojektowane, co jej fasada. Znów, było to jedno z takich miejsc, w których po prostu miło się przebywało. I zupełnie nie dziwiło mnie, że wielu ludzi popijało kawę w znajdującej się w środku kawiarni – pofalowane, drewniane elementy budynku tworzyły bowiem niezwykły i przyjemny klimat, przez co chciało się w takiej przestrzeni przebywać.
Z Doctor Who Confidential pamiętałam, że w Wales Millennium Center powinien się znajdować sklepik z pamiątkami. I tak też było (a mówią, że oglądanie seriali niczego nie uczy!). Co więcej, w sklepiku znalazłam niemal dokładnie to, czego pragnęłam, bo paradoksalnie w tym miejscu można było kupić dużo więcej gadżetów z Doktora Who, niż w DWE. „Niemal dokładnie”, bo magnesów z Doktora Who także nie było w asortymencie. Podobnie jak ładnego magnesu z podobizną Wales Millennium Center. Skandal!
Przez resztę popołudnia po prostu włóczyłam się bez celu, ciesząc atmosferą tego niezwykłego miasta. I pomyśleć, że kiedy planowałam wycieczkę do Cardiff, brałam pod uwagę tylko Doktora Who i martwiłam, że pobyt w stolicy Walii przez dwa dni może okazać się nudną stratą czasu. Tymczasem Cardiff pozytywnie zaskakiwało mnie niemal na każdym kroku i gdybym mogła – zostałabym w nim na dłużej. Dlatego, jeśli wy kiedyś będziecie mieli taką możliwość – koniecznie odwiedźcie to miejsce. Nie pożałujecie.
Prognoza pogody, którą usłyszałam od Amelii poprzedniego wieczora spełniła się dopiero na godzinę przed moim odjazdem. Cardiff pożegnało mnie więc łzami. I ja też niemal płakałam, patrząc na miasto po raz ostatni, przez mokrą od kropli deszczu, szybę autobusu. Ale hej, nie ma się co smucić – to nie była moja ostatnia podróż. I kto wie – może jeszcze kiedyś do Cardiff wrócę? 🙂
Wielka, Geekowa Przygoda – pozostałe wpisy:
- Dzień pierwszy, część I [Kraków-Londyn]
- Dzień pierwszy, część II [Londyn i Doctor Who]
- Dzień pierwszy, część III [Londyn i National Gallery]
- Dzień pierwszy, część IV [Londyn po południu]
- Dzień drugi, część I [Londyn i Muzeum Historii Naturalnej]
- Dzień drugi, część II [Cardiff nocą]
- Dzień trzeci, część I [Zamek w Cardiff]
- Dzień trzeci, część II [współczesne Cardiff]
- Dzień czwarty, część I [Doctor Who Experience]
- Dzień czwarty, część III [Londyn nocą]
- Dzień piąty [Londyn i British Museum]
- BONUS
Więcej zdjęć z Wielkiej Brytanii
możesz zobaczyć w galerii!
Zdjęcia ilustrujące wpis są mojego autorstwa lub też (jeśli ja się na nich znajduję), wykonali je anonimowi, dobrzy ludzie, których spotkałam na swojej drodze. 🙂