Mój pobyt w Cardiff dobiegł końca, ale Wielka, Geekowa Przygoda trwała nadal! Podczas kilkugodzinnej podróży autobusem ze stolicy Walii do Londynu naładowałam baterie. Ponieważ godzina była młoda, a pogoda piękna – wyruszyłam na zwiedzanie stolicy Anglii wieczorową porą.
Socjologiczny eksperyment
Wysiadłam z autobusu z Cardiff na Victoria Station, skąd miałam rzut kamieniem do hostelu (znowu tego „Pod Milczącym Mnichem”). Postanowiłam zostawić w nim swoje manatki i dalej podróżować bez zbytecznego obciążenia. Przed wyjazdem do Wielkiej Brytanii popełniłam jeden błąd – nie zabrałam ze sobą żadnej torebki lub małego plecaka, do którego mogłabym zapakować kilka niezbędnych rzeczy, właśnie na takie niewielkie wycieczki. Oczywiście mogłam – tak jak robiłam do tej pory – wypakować niemal wszystko z plecaka, który miałam i dalej wędrować z tym, dużym i niemal pustym, pakunkiem na plecach. Takie przepakowywanie zawsze jednak trochę trwało, a mi zależało na czasie. Zamiast tego włożyłam więc niezbędne rzeczy, czyli butelkę wody, kanapkę i mapę Londynu do foliowej reklamówki z Tesco.
Kiedy wyszłam z hostelu przy akompaniamencie szeleszczącej siatki, pomyślałam z rozbawieniem, że teraz muszę wyglądać jak „lokals” – mieszkaniec Londynu, który wyskoczył do sklepu na szybkie zakupy. Z drugiej strony miałam na sobie czerwoną, sportową kurtkę i torebkę „nerkę” przyczepioną do pasa, które na kilometr krzyczały „ta Hołka, to turystka!”. Zastanawiałam się więc, czy siatka z Tesco w jakikolwiek sposób zmieni to, jak będą mnie postrzegać inni, napotkani ludzie.
Jak się okazało, reklamówka jednak uczyniła mnie „lokalsem”. W jaki sposób? Taki, że podczas mojej wędrówki kilku turystów zaczepiło mnie i pytało, jak dojść do jakiegoś miejsca.
Także, jeśli kiedykolwiek będziecie chcieli poczuć się jak miejscowi w obcym mieście – reklamówka z zakupami z pobliskiego sklepu na pewno wam w tym pomoże.
Trudna sztuka nocnej fotografii
Podczas mojego wieczorowego spaceru zdecydowałam się na przejście tej samej trasy, co podczas wycieczki tropem Doktora Who tyle, że w drugą stronę. Wystartowałam więc z Mostu Westminster, gdzie tłum turystów był chyba jeszcze większy, niż za dnia. I wszyscy – łącznie ze mną – próbowali zrobić sobie zdjęcie z Big Benem w tle.
Mówi się, że najlepszy aparat fotograficzny to ten, który ma się akurat przy sobie. Błogosławieństwem naszych czasów jest to, że niemal każdy może teraz zrobić zdjęcie telefonem. Przekleństwem natomiast, że fotki te nie zawsze wychodzą dobrze, a nocą, przy kiepskim oświetleniu szanse na zrobienie przynajmniej przyzwoitego zdjęcia spadają niemal do zera. Sfotografowanie w takich warunkach Big Bena – bez statywu i profesjonalnego sprzętu jest totalnie nieosiągalne. Czemu? Bo na zdjęciu albo będzie widać kształt wieży i wielką, jasną plamę w miejscu, w którym znajduje się podświetlona tarcza zegara, albo tarcza zegara będzie oświetlona na tyle słabo, że da się zobaczyć cyferblat, ale wieża zegarowa niemal całkowicie zleje się z nocnym niebem. Oczywiście można w takim wypadku kombinować z HDR-em, ale bez statywu na fotce uwieczni się wtedy jedynie świetliste, rozmazane coś.
Sama próbowałam takie zdjęcie wykonać, ale po kilku próbach dałam za wygraną. Zwłaszcza, że trzymanie aparatu nieruchomo, w tłumie ludzi, gdzie co chwila ktoś cię potrąca lub popycha, jest zupełnie niemożliwe. Schowałam więc telefon do kieszeni i z lekkim rozbawieniem obserwowałam wszystkich tych śmiałków, którzy jeszcze nie porzucili nadziei i próbowali zrobić Big Benowi ładne zdjęcie.
Równie problematyczne jest uwiecznianie na takich wieczorowych fotografiach ludzi. W tym przypadku dylemat brzmi: „z lampą błyskową, czy bez lampy?”. Bez lampy – człowiek wyjdzie ciemny i prawdopodobnie zamazany, ale przy odrobinie szczęścia coś tam będzie widać w tle. Z lampą człowiek będzie widoczny, choć przy okazji zostanie obdarzony trupio-bladą cerą i upiornym spojrzeniem, ale niestety pięknie oświetlone atrakcje turystyczne za jego plecami znikną w mroku.
I tą bardzo długą rozkminą chciałam wam dać do zrozumienia, że w tym wpisie nie będzie wielu zdjęć. Bo choć cyknęłam ich całą masę – niemal wszystkie wyszły do kitu.
Nie całkiem fantastic
Podczas mojego nocnego spaceru po Londynie – podobnie, jak w trakcie niemal całej Wielkiej, Geekowej Przygody – wszystko było wielką improwizacją. Wszystko, poza jedną rzeczą, celem, który był głównym powodem tej wieczornej wycieczki.
Chciałam mieć zdjęcie „w stylu Fantastic!”.
Co to znaczy?
Pewnie was nie zdziwi, jeśli napiszę, że w grę znowu wchodził Doctor Who. Otóż w pierwszym odcinku serialu Doktor, mając za plecami świecący na niebiesko London Eye, krzyknął Fantastic!
. No i miałam takie widzi-mi-się, żeby zrobić sobie zdjęcie, które naśladowałoby tamto ujęcie.
Pojawiły się jednak dwa problemy. Pierwszy polegał na tym, że London Eye całą noc był oświetlony na czerwono. Mocno mnie to rozczarowało, ale pocieszyłam się myślą, że po powrocie do Polski, będę mogła „poprawić” kolory w Photoshopie.
Drugi problem okazał się natomiast być zupełnie nie do przeskoczenia. Otóż pomimo tego, że zrobiłam sobie nieprzyzwoicie dużo zdjęć* z londyńskim, diabelskim młynem w tle – i były to zarówno fotografie „z ręki”, z kijka do selfie, jak i takie, o których zrobienie poprosiłam przechodniów – żadna z tych fotek nie wyszła tak dobrze, jakbym chciała. Czemu? Bo jak się okazuje sztuką jest zrobienie sobie nocnego zdjęcia na tle London Eye tak, by nie wyszło ono, jak aureola.
Innymi słowy: jeśli wam też marzy się fantastycznie zdjęcie, sprawdźcie wcześniej, w jakie dni London Eye świeci się na niebiesko i poproście o to, by fotkę zrobił wam wprawiony fotograf dobrym aparatem – najlepiej takim, przytwierdzonym do statywu.
* Jeśli w miejscu, w którym wszyscy robią sobie fotki, ludzie zaczynają patrzeć na ciebie, jak na idiotę, to znaczy, że robisz nieprzyzwoicie dużo zdjęć.
Swojsko
Schowałam do kieszeni aparat, ostatni raz spojrzałam na oświetlone na czerwono London Eye, a następnie ruszyłam w stronę Trafalgar Square. I znów odniosłam to samo wrażenie, które towarzyszyło mi kilka dni wcześniej – nie czułam się ani trochę zagubiona. Co więcej, ponieważ wędrowałam trasą, którą przeszłam kilka dni wcześniej – każdy krok stawiałam dużo pewniej. Przy czym pomimo tego, że szłam znanymi mi ulicami – cały czas czułam niezwykłość i wręcz pewną nierealność otaczającego mnie miejsca.
Choć był poniedziałek, około godziny dwudziestej drugiej, ulice Londynu tętniły życiem. Zaskakujące było jednak to, że wszyscy bawili się bardzo „kulturalnie”. W porównaniu z tym, co działo się w sobotnią noc w Cardiff, w stolicy Anglii było bardzo cicho i spokojnie. Choć zarówno w knajpkach, jak i na ulicy – pełno było ludzi.
W połowie Strand Street, kiedy krajobraz zaczął się robić nieco „nudny”, bo wypełnione ludźmi i oświetlone wesołym światłem knajpki, zastąpiły zamknięte o tej porze sklepy, zdecydowałam się wsiąść do autobusu i nim podjechać pod Katedrę świętego Pawła. I kiedy już w tym busie się znalazłam, doznałam gigantycznego szoku kulturowego i jednocześnie najbardziej nieprzyjemnej rzeczy, jaka przydarzyła mi się podczas całej Wielkiej, Geekowej Przygody.
Na jednym z przystanków do autobusu wsiadło dwóch, pijanych Polaków.
Oczywiście pozostali pasażerowie nie wiedzieli, że ja też jestem z Polski. I prawdopodobnie nie rozumieli przekleństw, jakie wykrzykiwali nasi rodacy. Po prostu ze stuprocentowym, angielskim spokojem, ignorowali ich zachowanie, choć po ich minach widziałam, że obecność wydzierających się mężczyzn irytuje ich i niepokoi.
Ja natomiast czułam gigantyczny zażenowanie. Miałam ochotę zwrócić jegomościom uwagę, ale wiedziałam, że to raczej nic nie da i jedynie zdradzi to, że ja też jestem z Polski. Zacisnęłam więc zęby, podobnie jak inni starałam udawać obojętność, ale jednocześnie wewnątrz kuliłam się ze wstydu i gotowałam ze złości.
Wiem, że większość Polaków za granicą tak się nie zachowuje. Wiem, że być może tych dwóch kolesi, na trzeźwo może być prawdziwymi dżentelmenami. Ale też wiem, że właśnie za sprawą takich zachowań, jak tamto, mamy za granicą nienajlepszą renomę. I z tego powodu czasem ciężko z dumą przyznać, że jest się Polakiem.
Wyskoczyłam z autobusu pod Katedrą świętego Pawła, odetchnęłam kilka razy głęboko i całą siłą woli skupiłam na tym, co było tu i teraz. Byłam w cudownym miejscu i przeżywałam przygodę mojego życia; dwóch pijanych Polaków nie mogło, ba – wręcz nie zasługiwało na to – by to wszystko popsuć. Na szczęście magia Londynu szybko z powrotem mnie oczarowała i przegoniła złe myśli.
Kolory nocy
W okolicach Katedry świętego Pawła, w odróżnieniu od Trafalgar Square, prawie w ogóle nie było ludzi. Co trochę dziwiło, bo miejsce to idealnie nadawało się do nocnych spacerów. Deptak prowadzący do Millennium Bridge był ładnie oświetlony, sam most także prezentował się pięknie, a widok z niego po prostu odbierał mowę. W ciemnej tafli Tamizy odbijały się bowiem kolorowe światła miasta. Kolejna rzecz, która sprawiała, że nie mogłam oprzeć się wrażeniu, iż znajduję się w jakimś filmie lub serialu.
Długą chwilę stałam pośrodku Millennium Bridge i cieszyłam wzrok tym niezwykłym widokiem. Jedyny problem polegał na tym, że ciężko było mi się zdecydować na co patrzeć, bo piękno otaczało mnie ze wszystkich stron. Wszak poza odbijającymi się w Tamizie światłami budynków, z jednej strony wspaniale prezentowała się Katedra świętego Pawła, a z drugiej – kolorowy Teatr Globe i jego okolice.
I znów, podobnie jak kilka godzin wcześniej, kiedy patrzyłam na konsolę TARDIS, czułam wszechogarniający spokój, jedność ze wszechświatem i pragnienie, by tu i teraz trwało wiecznie.
Mocno się ociągając, przeszłam do końca Millennium Bridge. I z jednych bajkowych dekoracji przeskoczyłam do innych, bo oświetlone kolorowymi światłami okolice Teatru Globe prezentowały się równie pięknie.
I znów: zdjęcia nigdy nie oddadzą tych kolorów i tego nastroju, ale szczerze mówiąc – słowa też tego nie uczynią. Dlatego na moment przestanę dyrdymalić i po prostu pokażę wam kolejne fotki, ok?
Wiecie, kiedy za dnia byłam pod restauracją, w której David Tennant miał wesele, myślałam, że impreza odbyła się akurat w takim miejscu ze względu na sąsiedztwo Teatru Globe. Dopiero podczas nocnego spaceru po Londynie odkryłam, jak cudownie ta okolica prezentuje się po zmroku. I potrafię sobie wyobrazić, jak magicznie jest tu w Sylwestra (Tennant miał wesele właśnie 31-go grudnia), kiedy niebo dodatkowo rozświetlają kolorowe fajerwerki.
Bardzo magicznie i troszki straszno
Początkowo planowałam spod Teatru Globe przejść z powrotem Millennium Bridge, wsiąść do metra w okolicach Katedry świętego Pawła i grzecznie wrócić do hostelu. Jednak, oszołomiona magią nocnego Londynu, nie zauważyłam, że nogi poniosły mnie w inną stronę, że szłam przed siebie, zaciekawiona tym, jakie nowe, piękne widoki czekają na mnie dalej. Ale niedługo po tym, jak przeszłam pod Southwark Bridge, biegnący nad brzegiem Tamizy deptak odbił w bok, straciłam z oczu kolorową panoramę miasta i znalazłam na zwykłej ulicy. Na ulicy, która choć była dobrze oświetlona i zdawała się być jedną z głównych arterii miasta – była zupełnie pusta.
Dopadł mnie ten sam paranoiczny strach, co zawsze, kiedy znajduję się w podobnych miejscach. Gdyby mnie ktoś napadł, nie byłoby nikogo, do kogo mogłabym zawołać „Pomocy!”. A jeśli ktoś chciałby mnie porwać lub co gorsza – zamordować – wszystko odbyłoby się bez światków. Nie wiem, na ile ten lęk jest racjonalny, a na ile wyolbrzymiony. Ale jednocześnie dość absurdalne jest dla mnie to, że choć cenię sobie samotność i nie znoszę tłumów, to wędrowanie bezludną ulicą w mieście tak bardzo mnie niepokoi.
Kusiło mnie by wziąć nogi za pas i zawrócić. Ale jednocześnie przede mną, między budynkami, dostrzegłam pięknie oświetlony Tower Bridge. Zerknęłam na mapę. Za mostem, po drugiej stronie Tamizy znajdowała się stacja metra obsługująca linię, którą mogłam dojechać prosto do hostelu. „Raz kozie śmierć” – stwierdziłam, kazałam strachliwej części mnie się zamknąć i ruszyłam dalej przed siebie.
Myta nie było
Na Tower Bridge poczułam się pewniej, bo wokół mnie znów pojawili się inni ludzie. I szybko zamiast „uff, nie jestem sama”, zaczęłam myśleć „ech, znów tłumy turystów”. Niektórych ludzi nie da się uszczęśliwić. 😛
Sam Tower Bridge odebrałam podobnie, jak Big Bena. Na pocztówkach i w telewizji prezentował się bardziej majestatycznie niż w rzeczywistości. I dużo lepsze wrażenie robił z oddali, podziwiany z innego mostu, kiedy wzrokiem dało się objąć całą jego konstrukcję.
Przy pierwszej, z mijanych przeze mnie wież mostu (tej po południowej stronie Tamizy; przez most przechodziłam jego zachodnią stroną), chodnik rozwidlał się na dwie części. Pierwsza – „zwykła” – przechodziła między wieżą a drogą; druga – „widokowa” – okrążała wieżę od strony rzeki. Wydedukowałam, że w ciągu dnia zwykła część chodnia była otwarta dla wszystkich, a za przejście częścią widokową trzeba było zapłacić – stały przy niej barierki i kasa biletowa. Jednak wieczorem kasa była zamknięta, a barierki otwarte, dzięki czemu jedną z londyńskich „atrakcji turystycznych” udało mi się zwiedzić za darmo. Co bardzo mnie ucieszyło, bo widok na nocny Londyn z Tower Bridge także był piękny. I musicie uwierzyć mi na słowo, bo niestety w tym miejscu znowu nie wyszło mi żadne zdjęcie.
Nocne, transportowe niespodzianki
Z Tower Bridge ruszyłam w stronę stacji metra Tower Hill, skąd miałam pojechać bezpośrednio pod hostel. Po drodze, po lewej za drzewami dostrzegłam mury Tower of London. Kruków nigdzie nie było. Spały, czy ładowały baterie? [tak, to jest kolejny żart, który zrozumieją jedynie fani Doktora Who]
Kiedy weszłam do zupełnie pustej stacji metra, pan z obsługi zwrócił mi uwagę: „szybko, bo zaraz zamykamy”. Trochę mnie to zaniepokoiło. Co jak co, ale spędzenie nocy na zamkniętej stacji metra zupełnie mi się nie uśmiechało. Dlatego na wszelki wypadek zapytałam go, czy daną linią dojadę tam, gdzie planowałam. W odpowiedzi usłyszałam, że ostatni pociąg do tego miejsca odjechał kilka minut temu. Zrzedła mi mina. I co teraz? Na szczęście pan pracownik metra (podobnie jak wszyscy inni pracownicy metra, których spotkałam) okazał się bardzo pomocny i poradził mi, bym złapała nocny autobus.
Złapanie busa nie było jednak do końca tak proste, jak mogłoby się wydawać. Choć wiedziałam, do autobusu której linii powinnam wsiąść, nie miałam pojęcia – w którym kierunku powinnam się udać. Trasy opisane na przystankach nic mi nie mówiły, GPS w telefonie zgłupiał i nie potrafił pokazać, po której stronie jezdni powinnam stać. To, że w Wielkiej Brytanii jeździ się po nie tej stronie drogi co trzeba, dodatkowo utrudniało sprawę.
Ostatecznie, z każdą minutą coraz bardziej zdezorientowana niż pewna, zostałam po jednej stronie drogi. Wsiadłam do busa w myślach trzymając kciuki, by nie wywiózł mnie w nieznane, bo o tej porze dnia (lub prędzej: nocy) nie miałam ochoty na podróżnicze przygody. Na szczęście szybko okazało się, że wybór autobusu był dobry; za oknem zaczęłam widzieć znajome mi miejsca i co najważniejsze – zmierzałam w stronę hostelu! No właśnie – autobus mijał po drodze wszystkie londyńskie atrakcje, które podziwiałam wcześniej. Jeszcze raz nacieszyłam więc wzrok widokiem pięknie oświetlonego miasta. Jak to dobrze, że uciekł mi ostatni pociąg w metrze!
Wielkim udogodnieniem, podczas mojego pobytu w Wielkiej Brytanii było to, że za sprawą darmowego roamingu mogłam do woli korzystać z mobilnego internetu. Dzięki temu nawigacja w moim telefonie działała w stu procentach, czyli nie tylko pokazywała mi dokąd iść, ale też dokładnie instruowała, jak dojechać gdzieś komunikacją miejską (mówiła rzeczy w stylu „idź na przystanek, za 5 minut wsiądź do autobusu linii XYZ i wysiądź trzy przystanki dalej”). Co było nie tylko pomocne, ale też dawało mi duży komfort psychiczny.
Niestety technologii nie należy całkowicie ufać, bo potrafi nas zawieść w najmniej odpowiednim momencie. I tak było także tamtej nocy. Przez cały czas GPS pokazywał mi na mapie, którędy jadę i mówił, na którym przystanku mam wysiąść. Ponieważ czekała mnie mniej więcej pół godzinna podróż, rozluźniłam się, schowałam smartfon do kieszeni i cieszyłam tym, co widziałam za oknem autobusu. Kiedy jakiś czas później bus wjechał na ulicę, której nie znałam, sięgnęłam po telefon, by dowiedzieć się, gdzie jestem i kiedy powinnam zakończyć podróż. I wtedy – niespodzianka! – nawigacja poinformowała mnie, że straciła połączenie z satelitą, nie potrafi mi powiedzieć, gdzie jestem, ani tym bardziej – na jakim przystanku mam wysiąść.
Zobaczyłam, że autobus mija znajome mi Victoria Station i zadecydowałam, że wyjdę z niego na najbliższym przystanku.
Ostatnie strachy poniedziałkowej nocy
Byłam w okolicach Victoria Station. Wysokie budynki wokół sprawiały, że nawigacja w telefonie cały czas nie mogła złapać sygnału GPS. Na szczęście miałam ze sobą staromodną, papierową mapę. Problem z głowy, tak? W żadnym wypadku!
Dworzec Victoria Station jest ogromny i do tego otoczony plątaniną niewielkich, podrzędnych i często bezimiennych ulic oraz przejść i przejazdów podziemnych, które na mapie miały tak niewielki rozmiar, że nie potrafiłam ich odnaleźć. Dlatego zlokalizowanie mojego położenia wcale nie było proste. A ponieważ nie miałam pojęcia, gdzie jestem, nie wiedziałam też dokąd iść.
Ruszyłam po prostu przed siebie, w nadziei, że znajdę jakąś większą, widoczną na mapie drogę, dzięki której zlokalizuję, gdzie jestem; wyjdę ze strefy, w której GPS nie działał albo po prostu znajdę kogoś, kogo będę mogła zapytać dokąd iść.
Ostatecznie udało mi się osiągnąć to ostatnie – dostrzegłam na ulicy jakiegoś przechodnia, rozłożyłam przed nim mapę i poprosiłam, by wskazał mi, gdzie jestem. Niestety jegomość nie potrafił mi pomóc. Ale dostrzegł, w jakim języku mam mapę i zapytał, czy jestem z Polski. Kiedy powiedziałam, że tak, zaczął do mnie mówić łamaną polszczyzną. Pogawędka początkowo była miła, ale kiedy stwierdziłam, że muszę iść dalej, facet zapytał mnie, czy mogę mu dać trochę pieniędzy. Odmówiłam, bo miałam ze sobą zaledwie parę Funtów gotówki, a ponieważ ciągle nie wiedziałam gdzie jestem i jak dotrzeć do hostelu – wolałam zachować te pieniądze dla siebie, bo a nuż do czegoś mogłyby mi być potrzebne. I wtedy jegomość przestał być miły. To znaczy: nie był agresywny i nie krzyczał, ale stwierdził z oburzeniem, że on mi pomógł, a teraz ja nie chcę pomóc jemu.
Na ulicy poza mną i jegomościem nie było absolutnie nikogo, więc moja paranoja „dzisiejszej nocy zginę w Londynie straszliwą śmiercią” kilkukrotnie wezbrała na sile. Ponownie przeprosiłam nieznajomego za to, że nie chcę go wesprzeć finansowo, wycofałam rakiem na bezpieczną odległość, po czym odwróciłam na pięcie i trochę na ślepo zaczęłam szybko iść przed siebie. W myślach upominałam się cały czas „nie biegnij, tylko nie biegnij”, bo z jednej strony czułam, że mogłabym tym jegomościa urazić, a z drugiej – pokazałabym w ten sposób, że się go boję, a jak wiadomo okazywanie strachu w sytuacji zagrożenia czasem wcale nie jest dobrym rozwiązaniem. Parę razy obejrzałam się też za siebie, ale jak się okazało – nieznajomy nie szedł za mną. Odetchnęłam z ulgą i zwolniłam kroku.
W końcu, po jakiejś pół godzinie błądzenia i chodzenia niemal w kółko, udało mi się dotrzeć do skrzyżowania ulic, które odnalazłam na mapie. I stamtąd już bez większych problemów, około pierwszej w nocy, dotarłam do hostelu.
Nie ma się czego bać!
Długo myślałam nad puentą dzisiejszej opowieści, ale ciągle nie mam pojęcia, jak mogłaby ona brzmieć.
Na pewno muszę powtórzyć jeszcze raz, że Londyn jest pięknym miastem, a w nocy wygląda równie magicznie, jak za dnia. Jeśli będziecie mieli taką możliwość, obowiązkowo wybierzcie się na taki wieczorowy spacer, jak ja. I zajrzyjcie na Tower Bridge właśnie wtedy, żeby nie płacić na bilet.
Nie wiem, na ile opisane w tym Dyrdymale straszne chwile były wyolbrzymione, a na ile moje uczucie lęku było wtedy uzasadnione. Patrząc na wszystko z perspektywy czasu myślę, że jednak było w tym wszystkim więcej mojej wybujałej wyobraźni, niż realnego zagrożenia. Dlatego, jeśli was przed wyruszeniem w podróż – szczególnie taką samotną – powstrzymuje przede wszystkim obawa przed tym, że po drodze może was spotkać coś złego – może nie do końca powinniście się tym tak martwić?
I właśnie taką puentą zakończę dzisiejszego Dyrdymała.
Wielka, Geekowa Przygoda – pozostałe wpisy:
- Dzień pierwszy, część I [Kraków-Londyn]
- Dzień pierwszy, część II [Londyn i Doctor Who]
- Dzień pierwszy, część III [Londyn i National Gallery]
- Dzień pierwszy, część IV [Londyn po południu]
- Dzień drugi, część I [Londyn i Muzeum Historii Naturalnej]
- Dzień drugi, część II [Cardiff nocą]
- Dzień trzeci, część I [Zamek w Cardiff]
- Dzień trzeci, część II [współczesne Cardiff]
- Dzień czwarty, część I [Doctor Who Experience]
- Dzień czwarty, część II [Doctor Who Experience]
- Dzień piąty [Londyn i British Museum]
- BONUS
Więcej zdjęć z Wielkiej Brytanii
możesz zobaczyć w galerii!