Dyrdymały

Dyrdymały

nie do końca poważne przemyślenia na różne tematy

Wielka Geekowa Przygoda:

Światła nad Tamizą

Wielka, Geekowa Przygoda: Dzień czwarty, część III

Mój pobyt w Car­diff dobiegł koń­ca, ale Wiel­ka, Geeko­wa Przy­go­da trwa­ła nadal! Pod­czas kil­ku­go­dzin­nej podró­ży auto­bu­sem ze sto­li­cy Walii do Lon­dy­nu nała­do­wa­łam bate­rie. Ponie­waż godzi­na była mło­da, a pogo­da pięk­na – wyru­szy­łam na zwie­dza­nie sto­li­cy Anglii wie­czo­ro­wą porą.

Socjologiczny eksperyment

Wysia­dłam z auto­bu­su z Car­diff na Vic­to­ria Sta­tion, skąd mia­łam rzut kamie­niem do hoste­lu (zno­wu tego „Pod Mil­czą­cym Mni­chem”). Posta­no­wi­łam zosta­wić w nim swo­je manat­ki i dalej podró­żo­wać bez zby­tecz­ne­go obcią­że­nia. Przed wyjaz­dem do Wiel­kiej Bry­ta­nii popeł­ni­łam jeden błąd – nie zabra­łam ze sobą żad­nej toreb­ki lub małe­go ple­ca­ka, do któ­re­go mogła­bym zapa­ko­wać kil­ka nie­zbęd­nych rze­czy, wła­śnie na takie nie­wiel­kie wyciecz­ki. Oczy­wi­ście mogłam – tak jak robi­łam do tej pory – wypa­ko­wać nie­mal wszyst­ko z ple­ca­ka, któ­ry mia­łam i dalej wędro­wać z tym, dużym i nie­mal pustym, pakun­kiem na ple­cach. Takie prze­pa­ko­wy­wa­nie zawsze jed­nak tro­chę trwa­ło, a mi zale­ża­ło na cza­sie. Zamiast tego wło­ży­łam więc nie­zbęd­ne rze­czy, czy­li butel­kę wody, kanap­kę i mapę Lon­dy­nu do folio­wej rekla­mów­ki z Tesco.

Kie­dy wyszłam z hoste­lu przy akom­pa­nia­men­cie sze­lesz­czą­cej siat­ki, pomy­śla­łam z roz­ba­wie­niem, że teraz muszę wyglą­dać jak „lokals” – miesz­ka­niec Lon­dy­nu, któ­ry wysko­czył do skle­pu na szyb­kie zaku­py. Z dru­giej stro­ny mia­łam na sobie czer­wo­ną, spor­to­wą kurt­kę i toreb­kę „ner­kę” przy­cze­pio­ną do pasa, któ­re na kilo­metr krzy­cza­ły „ta Hoł­ka, to turyst­ka!”. Zasta­na­wia­łam się więc, czy siat­ka z Tesco w jaki­kol­wiek spo­sób zmie­ni to, jak będą mnie postrze­gać inni, napo­tka­ni ludzie.

Jak się oka­za­ło, rekla­mów­ka jed­nak uczy­ni­ła mnie „lokal­sem”. W jaki spo­sób? Taki, że pod­czas mojej wędrów­ki kil­ku tury­stów zacze­pi­ło mnie i pyta­ło, jak dojść do jakie­goś miejsca.

Tak­że, jeśli kie­dy­kol­wiek będzie­cie chcie­li poczuć się jak miej­sco­wi w obcym mie­ście – rekla­mów­ka z zaku­pa­mi z pobli­skie­go skle­pu na pew­no wam w tym pomoże.

Trudna sztuka nocnej fotografii

Pod­czas moje­go wie­czo­ro­we­go spa­ce­ru zde­cy­do­wa­łam się na przej­ście tej samej tra­sy, co pod­czas wyciecz­ki tro­pem Dok­to­ra Who tyle, że w dru­gą stro­nę. Wystar­to­wa­łam więc z Mostu West­min­ster, gdzie tłum tury­stów był chy­ba jesz­cze więk­szy, niż za dnia. I wszy­scy – łącz­nie ze mną – pró­bo­wa­li zro­bić sobie zdję­cie z Big Benem w tle.

Mówi się, że naj­lep­szy apa­rat foto­gra­ficz­ny to ten, któ­ry ma się aku­rat przy sobie. Bło­go­sła­wień­stwem naszych cza­sów jest to, że nie­mal każ­dy może teraz zro­bić zdję­cie tele­fo­nem. Prze­kleń­stwem nato­miast, że fot­ki te nie zawsze wycho­dzą dobrze, a nocą, przy kiep­skim oświe­tle­niu szan­se na zro­bie­nie przy­naj­mniej przy­zwo­ite­go zdję­cia spa­da­ją nie­mal do zera. Sfo­to­gra­fo­wa­nie w takich warun­kach Big Bena – bez sta­ty­wu i pro­fe­sjo­nal­ne­go sprzę­tu jest total­nie nie­osią­gal­ne. Cze­mu? Bo na zdję­ciu albo będzie widać kształt wie­ży i wiel­ką, jasną pla­mę w miej­scu, w któ­rym znaj­du­je się pod­świe­tlo­na tar­cza zega­ra, albo tar­cza zega­ra będzie oświe­tlo­na na tyle sła­bo, że da się zoba­czyć cyfer­blat, ale wie­ża zega­ro­wa nie­mal cał­ko­wi­cie zle­je się z noc­nym nie­bem. Oczy­wi­ście moż­na w takim wypad­ku kom­bi­no­wać z HDR-em, ale bez sta­ty­wu na fot­ce uwiecz­ni się wte­dy jedy­nie świe­tli­ste, roz­ma­za­ne coś.

Sama pró­bo­wa­łam takie zdję­cie wyko­nać, ale po kil­ku pró­bach dałam za wygra­ną. Zwłasz­cza, że trzy­ma­nie apa­ra­tu nie­ru­cho­mo, w tłu­mie ludzi, gdzie co chwi­la ktoś cię potrą­ca lub popy­cha, jest zupeł­nie nie­moż­li­we. Scho­wa­łam więc tele­fon do kie­sze­ni i z lek­kim roz­ba­wie­niem obser­wo­wa­łam wszyst­kich tych śmiał­ków, któ­rzy jesz­cze nie porzu­ci­li nadziei i pró­bo­wa­li zro­bić Big Beno­wi ład­ne zdjęcie.


Rów­nie pro­ble­ma­tycz­ne jest uwiecz­nia­nie na takich wie­czo­ro­wych foto­gra­fiach ludzi. W tym przy­pad­ku dyle­mat brzmi: „z lam­pą bły­sko­wą, czy bez lam­py?”. Bez lam­py – czło­wiek wyj­dzie ciem­ny i praw­do­po­dob­nie zama­za­ny, ale przy odro­bi­nie szczę­ścia coś tam będzie widać w tle. Z lam­pą czło­wiek będzie widocz­ny, choć przy oka­zji zosta­nie obda­rzo­ny tru­pio-bla­dą cerą i upior­nym spoj­rze­niem, ale nie­ste­ty pięk­nie oświe­tlo­ne atrak­cje tury­stycz­ne za jego ple­ca­mi znik­ną w mroku.


I tą bar­dzo dłu­gą roz­k­mi­ną chcia­łam wam dać do zro­zu­mie­nia, że w tym wpi­sie nie będzie wie­lu zdjęć. Bo choć cyk­nę­łam ich całą masę – nie­mal wszyst­kie wyszły do kitu.

Nie całkiem fantastic

Pod­czas moje­go noc­ne­go spa­ce­ru po Lon­dy­nie – podob­nie, jak w trak­cie nie­mal całej Wiel­kiej, Geeko­wej Przy­go­dy – wszyst­ko było wiel­ką impro­wi­za­cją. Wszyst­ko, poza jed­ną rze­czą, celem, któ­ry był głów­nym powo­dem tej wie­czor­nej wycieczki.

Chcia­łam mieć zdję­cie „w sty­lu Fan­ta­stic!”.

Co to znaczy?

Pew­nie was nie zdzi­wi, jeśli napi­szę, że w grę zno­wu wcho­dził Doctor Who. Otóż w pierw­szym odcin­ku seria­lu Dok­tor, mając za ple­ca­mi świe­cą­cy na nie­bie­sko Lon­don Eye, krzyk­nął Fan­ta­stic!. No i mia­łam takie widzi-mi-się, żeby zro­bić sobie zdję­cie, któ­re naśla­do­wa­ło­by tam­to ujęcie.

Doctor Who Fantastic!

Mia­ło być fantastycznie…

źró­dło zdję­cia: Cult­Box

Poja­wi­ły się jed­nak dwa pro­ble­my. Pierw­szy pole­gał na tym, że Lon­don Eye całą noc był oświe­tlo­ny na czer­wo­no. Moc­no mnie to roz­cza­ro­wa­ło, ale pocie­szy­łam się myślą, że po powro­cie do Pol­ski, będę mogła „popra­wić” kolo­ry w Photoshopie.

Dru­gi pro­blem oka­zał się nato­miast być zupeł­nie nie do prze­sko­cze­nia. Otóż pomi­mo tego, że zro­bi­łam sobie nie­przy­zwo­icie dużo zdjęć* z lon­dyń­skim, dia­bel­skim mły­nem w tle – i były to zarów­no foto­gra­fie „z ręki”, z kij­ka do sel­fie, jak i takie, o któ­rych zro­bie­nie popro­si­łam prze­chod­niów – żad­na z tych fotek nie wyszła tak dobrze, jak­bym chcia­ła. Cze­mu? Bo jak się oka­zu­je sztu­ką jest zro­bie­nie sobie noc­ne­go zdję­cia na tle Lon­don Eye tak, by nie wyszło ono, jak aureola.

Święta Joanna od diabelskich młynów

…a zamiast tego wyszła świę­ta Joan­na od dia­bel­skich młynów.

Inny­mi sło­wy: jeśli wam też marzy się fan­ta­stycz­nie zdję­cie, sprawdź­cie wcze­śniej, w jakie dni Lon­don Eye świe­ci się na nie­bie­sko i popro­ście o to, by fot­kę zro­bił wam wpra­wio­ny foto­graf dobrym apa­ra­tem – naj­le­piej takim, przy­twier­dzo­nym do statywu.


* Jeśli w miej­scu, w któ­rym wszy­scy robią sobie fot­ki, ludzie zaczy­na­ją patrzeć na cie­bie, jak na idio­tę, to zna­czy, że robisz nie­przy­zwo­icie dużo zdjęć.

Swojsko

Scho­wa­łam do kie­sze­ni apa­rat, ostat­ni raz spoj­rza­łam na oświe­tlo­ne na czer­wo­no Lon­don Eye, a następ­nie ruszy­łam w stro­nę Tra­fal­gar Squ­are. I znów odnio­słam to samo wra­że­nie, któ­re towa­rzy­szy­ło mi kil­ka dni wcze­śniej – nie czu­łam się ani tro­chę zagu­bio­na. Co wię­cej, ponie­waż wędro­wa­łam tra­są, któ­rą prze­szłam kil­ka dni wcze­śniej – każ­dy krok sta­wia­łam dużo pew­niej. Przy czym pomi­mo tego, że szłam zna­ny­mi mi uli­ca­mi – cały czas czu­łam nie­zwy­kłość i wręcz pew­ną nie­re­al­ność ota­cza­ją­ce­go mnie miejsca.

Choć był ponie­dzia­łek, oko­ło godzi­ny dwu­dzie­stej dru­giej, uli­ce Lon­dy­nu tęt­ni­ły życiem. Zaska­ku­ją­ce było jed­nak to, że wszy­scy bawi­li się bar­dzo „kul­tu­ral­nie”. W porów­na­niu z tym, co dzia­ło się w sobot­nią noc w Car­diff, w sto­li­cy Anglii było bar­dzo cicho i spo­koj­nie. Choć zarów­no w knajp­kach, jak i na uli­cy – peł­no było ludzi.

London National Gallery at night

Jed­no z nie­licz­nych zdjęć, któ­re wyszło w mia­rę ład­ne i niezamazane.

W poło­wie Strand Stre­et, kie­dy kra­jo­braz zaczął się robić nie­co „nud­ny”, bo wypeł­nio­ne ludź­mi i oświe­tlo­ne weso­łym świa­tłem knajp­ki, zastą­pi­ły zamknię­te o tej porze skle­py, zde­cy­do­wa­łam się wsiąść do auto­bu­su i nim pod­je­chać pod Kate­drę świę­te­go Paw­ła. I kie­dy już w tym busie się zna­la­złam, dozna­łam gigan­tycz­ne­go szo­ku kul­tu­ro­we­go i jed­no­cze­śnie naj­bar­dziej nie­przy­jem­nej rze­czy, jaka przy­da­rzy­ła mi się pod­czas całej Wiel­kiej, Geeko­wej Przygody.


Na jed­nym z przy­stan­ków do auto­bu­su wsia­dło dwóch, pija­nych Polaków.


Oczy­wi­ście pozo­sta­li pasa­że­ro­wie nie wie­dzie­li, że ja też jestem z Pol­ski. I praw­do­po­dob­nie nie rozu­mie­li prze­kleństw, jakie wykrzy­ki­wa­li nasi roda­cy. Po pro­stu ze stu­pro­cen­to­wym, angiel­skim spo­ko­jem, igno­ro­wa­li ich zacho­wa­nie, choć po ich minach widzia­łam, że obec­ność wydzie­ra­ją­cych się męż­czyzn iry­tu­je ich i niepokoi.

Ja nato­miast czu­łam gigan­tycz­ny zaże­no­wa­nie. Mia­łam ocho­tę zwró­cić jego­mo­ściom uwa­gę, ale wie­dzia­łam, że to raczej nic nie da i jedy­nie zdra­dzi to, że ja też jestem z Pol­ski. Zaci­snę­łam więc zęby, podob­nie jak inni sta­ra­łam uda­wać obo­jęt­ność, ale jed­no­cze­śnie wewnątrz kuli­łam się ze wsty­du i goto­wa­łam ze złości.

Wiem, że więk­szość Pola­ków za gra­ni­cą tak się nie zacho­wu­je. Wiem, że być może tych dwóch kole­si, na trzeź­wo może być praw­dzi­wy­mi dżen­tel­me­na­mi. Ale też wiem, że wła­śnie za spra­wą takich zacho­wań, jak tam­to, mamy za gra­ni­cą nie­naj­lep­szą reno­mę. I z tego powo­du cza­sem cięż­ko z dumą przy­znać, że jest się Polakiem.


Wysko­czy­łam z auto­bu­su pod Kate­drą świę­te­go Paw­ła, ode­tchnę­łam kil­ka razy głę­bo­ko i całą siłą woli sku­pi­łam na tym, co było tu i teraz. Byłam w cudow­nym miej­scu i prze­ży­wa­łam przy­go­dę moje­go życia; dwóch pija­nych Pola­ków nie mogło, ba – wręcz nie zasłu­gi­wa­ło na to – by to wszyst­ko popsuć. Na szczę­ście magia Lon­dy­nu szyb­ko z powro­tem mnie ocza­ro­wa­ła i prze­go­ni­ła złe myśli.

Kolory nocy

W oko­li­cach Kate­dry świę­te­go Paw­ła, w odróż­nie­niu od Tra­fal­gar Squ­are, pra­wie w ogó­le nie było ludzi. Co tro­chę dzi­wi­ło, bo miej­sce to ide­al­nie nada­wa­ło się do noc­nych spa­ce­rów. Dep­tak pro­wa­dzą­cy do Mil­len­nium Brid­ge był ład­nie oświe­tlo­ny, sam most tak­że pre­zen­to­wał się pięk­nie, a widok z nie­go po pro­stu odbie­rał mowę. W ciem­nej tafli Tami­zy odbi­ja­ły się bowiem kolo­ro­we świa­tła mia­sta. Kolej­na rzecz, któ­ra spra­wia­ła, że nie mogłam oprzeć się wra­że­niu, iż znaj­du­ję się w jakimś fil­mie lub serialu.

Thames at night, with Walkie-Talkie

Zdję­cie nie jest w sta­nie oddać ani kolo­rów, ani tym bar­dziej – magicz­nej atmosfery.

Dłu­gą chwi­lę sta­łam pośrod­ku Mil­len­nium Brid­ge i cie­szy­łam wzrok tym nie­zwy­kłym wido­kiem. Jedy­ny pro­blem pole­gał na tym, że cięż­ko było mi się zde­cy­do­wać na co patrzeć, bo pięk­no ota­cza­ło mnie ze wszyst­kich stron. Wszak poza odbi­ja­ją­cy­mi się w Tami­zie świa­tła­mi budyn­ków, z jed­nej stro­ny wspa­nia­le pre­zen­to­wa­ła się Kate­dra świę­te­go Paw­ła, a z dru­giej – kolo­ro­wy Teatr Glo­be i jego okolice.

I znów, podob­nie jak kil­ka godzin wcze­śniej, kie­dy patrzy­łam na kon­so­lę TAR­DIS, czu­łam wszech­ogar­nia­ją­cy spo­kój, jed­ność ze wszech­świa­tem i pra­gnie­nie, by tu i teraz trwa­ło wiecznie.

Thames at night, with Shrad and Globe Theatre

Moc­no się ocią­ga­jąc, prze­szłam do koń­ca Mil­len­nium Brid­ge. I z jed­nych baj­ko­wych deko­ra­cji prze­sko­czy­łam do innych, bo oświe­tlo­ne kolo­ro­wy­mi świa­tła­mi oko­li­ce Teatru Glo­be pre­zen­to­wa­ły się rów­nie pięknie.

Globe Theatre at night

I jak tu się nie zako­chać w takich widokach?

I znów: zdję­cia nigdy nie odda­dzą tych kolo­rów i tego nastro­ju, ale szcze­rze mówiąc – sło­wa też tego nie uczy­nią. Dla­te­go na moment prze­sta­nę dyr­dy­ma­lić i po pro­stu poka­żę wam kolej­ne fot­ki, ok?

Globe Theatre at night
The Swan at Shakespeare's Globe at night
The Swan at Shakespeare's Globe at night

Wie­cie, kie­dy za dnia byłam pod restau­ra­cją, w któ­rej David Ten­nant miał wese­le, myśla­łam, że impre­za odby­ła się aku­rat w takim miej­scu ze wzglę­du na sąsiedz­two Teatru Glo­be. Dopie­ro pod­czas noc­ne­go spa­ce­ru po Lon­dy­nie odkry­łam, jak cudow­nie ta oko­li­ca pre­zen­tu­je się po zmro­ku. I potra­fię sobie wyobra­zić, jak magicz­nie jest tu w Syl­we­stra (Ten­nant miał wese­le wła­śnie 31-go grud­nia), kie­dy nie­bo dodat­ko­wo roz­świe­tla­ją kolo­ro­we fajerwerki.

Bardzo magicznie i troszki straszno

Począt­ko­wo pla­no­wa­łam spod Teatru Glo­be przejść z powro­tem Mil­len­nium Brid­ge, wsiąść do metra w oko­li­cach Kate­dry świę­te­go Paw­ła i grzecz­nie wró­cić do hoste­lu. Jed­nak, oszo­ło­mio­na magią noc­ne­go Lon­dy­nu, nie zauwa­ży­łam, że nogi ponio­sły mnie w inną stro­nę, że szłam przed sie­bie, zacie­ka­wio­na tym, jakie nowe, pięk­ne wido­ki cze­ka­ją na mnie dalej. Ale nie­dłu­go po tym, jak prze­szłam pod South­wark Brid­ge, bie­gną­cy nad brze­giem Tami­zy dep­tak odbił w bok, stra­ci­łam z oczu kolo­ro­wą pano­ra­mę mia­sta i zna­la­złam na zwy­kłej uli­cy. Na uli­cy, któ­ra choć była dobrze oświe­tlo­na i zda­wa­ła się być jed­ną z głów­nych arte­rii mia­sta – była zupeł­nie pusta.

Southwark Bridge at night

W oko­li­cach mostu South­wark jesz­cze było kolorowo.

PS. To jest ostat­nia fot­ka w dzi­siej­szym wpi­sie – resz­ta nie­ste­ty wyszła bar­dzo zamazana.

Dopadł mnie ten sam para­no­icz­ny strach, co zawsze, kie­dy znaj­du­ję się w podob­nych miej­scach. Gdy­by mnie ktoś napadł, nie było­by niko­go, do kogo mogła­bym zawo­łać „Pomo­cy!”. A jeśli ktoś chciał­by mnie porwać lub co gor­sza – zamor­do­wać – wszyst­ko odby­ło­by się bez świat­ków. Nie wiem, na ile ten lęk jest racjo­nal­ny, a na ile wyol­brzy­mio­ny. Ale jed­no­cze­śnie dość absur­dal­ne jest dla mnie to, że choć cenię sobie samot­ność i nie zno­szę tłu­mów, to wędro­wa­nie bez­lud­ną uli­cą w mie­ście tak bar­dzo mnie niepokoi.

Kusi­ło mnie by wziąć nogi za pas i zawró­cić. Ale jed­no­cze­śnie przede mną, mię­dzy budyn­ka­mi, dostrze­głam pięk­nie oświe­tlo­ny Tower Brid­ge. Zer­k­nę­łam na mapę. Za mostem, po dru­giej stro­nie Tami­zy znaj­do­wa­ła się sta­cja metra obsłu­gu­ją­ca linię, któ­rą mogłam doje­chać pro­sto do hoste­lu. „Raz kozie śmierć” – stwier­dzi­łam, kaza­łam stra­chli­wej czę­ści mnie się zamknąć i ruszy­łam dalej przed siebie.

Myta nie było

Na Tower Brid­ge poczu­łam się pew­niej, bo wokół mnie znów poja­wi­li się inni ludzie. I szyb­ko zamiast „uff, nie jestem sama”, zaczę­łam myśleć „ech, znów tłu­my tury­stów”. Nie­któ­rych ludzi nie da się uszczęśliwić. 😛


Sam Tower Brid­ge ode­bra­łam podob­nie, jak Big Bena. Na pocz­tów­kach i w tele­wi­zji pre­zen­to­wał się bar­dziej maje­sta­tycz­nie niż w rze­czy­wi­sto­ści. I dużo lep­sze wra­że­nie robił z odda­li, podzi­wia­ny z inne­go mostu, kie­dy wzro­kiem dało się objąć całą jego konstrukcję.

Przy pierw­szej, z mija­nych prze­ze mnie wież mostu (tej po połu­dnio­wej stro­nie Tami­zy; przez most prze­cho­dzi­łam jego zachod­nią stro­ną), chod­nik roz­wi­dlał się na dwie czę­ści. Pierw­sza – „zwy­kła” – prze­cho­dzi­ła mię­dzy wie­żą a dro­gą; dru­ga – „wido­ko­wa” – okrą­ża­ła wie­żę od stro­ny rze­ki. Wyde­du­ko­wa­łam, że w cią­gu dnia zwy­kła część chod­nia była otwar­ta dla wszyst­kich, a za przej­ście czę­ścią wido­ko­wą trze­ba było zapła­cić – sta­ły przy niej barier­ki i kasa bile­to­wa. Jed­nak wie­czo­rem kasa była zamknię­ta, a barier­ki otwar­te, dzię­ki cze­mu jed­ną z lon­dyń­skich „atrak­cji tury­stycz­nych” uda­ło mi się zwie­dzić za dar­mo. Co bar­dzo mnie ucie­szy­ło, bo widok na noc­ny Lon­dyn z Tower Brid­ge tak­że był pięk­ny. I musi­cie uwie­rzyć mi na sło­wo, bo nie­ste­ty w tym miej­scu zno­wu nie wyszło mi żad­ne zdjęcie.

Nocne, transportowe niespodzianki

Z Tower Brid­ge ruszy­łam w stro­nę sta­cji metra Tower Hill, skąd mia­łam poje­chać bez­po­śred­nio pod hostel. Po dro­dze, po lewej za drze­wa­mi dostrze­głam mury Tower of Lon­don. Kru­ków nigdzie nie było. Spa­ły, czy łado­wa­ły bate­rie? [tak, to jest kolej­ny żart, któ­ry zro­zu­mie­ją jedy­nie fani Dok­to­ra Who]

Kie­dy weszłam do zupeł­nie pustej sta­cji metra, pan z obsłu­gi zwró­cił mi uwa­gę: „szyb­ko, bo zaraz zamy­ka­my”. Tro­chę mnie to zanie­po­ko­iło. Co jak co, ale spę­dze­nie nocy na zamknię­tej sta­cji metra zupeł­nie mi się nie uśmie­cha­ło. Dla­te­go na wszel­ki wypa­dek zapy­ta­łam go, czy daną linią doja­dę tam, gdzie pla­no­wa­łam. W odpo­wie­dzi usły­sza­łam, że ostat­ni pociąg do tego miej­sca odje­chał kil­ka minut temu. Zrze­dła mi mina. I co teraz? Na szczę­ście pan pra­cow­nik metra (podob­nie jak wszy­scy inni pra­cow­ni­cy metra, któ­rych spo­tka­łam) oka­zał się bar­dzo pomoc­ny i pora­dził mi, bym zła­pa­ła noc­ny autobus.

Zła­pa­nie busa nie było jed­nak do koń­ca tak pro­ste, jak mogło­by się wyda­wać. Choć wie­dzia­łam, do auto­bu­su któ­rej linii powin­nam wsiąść, nie mia­łam poję­cia – w któ­rym kie­run­ku powin­nam się udać. Tra­sy opi­sa­ne na przy­stan­kach nic mi nie mówi­ły, GPS w tele­fo­nie zgłu­piał i nie potra­fił poka­zać, po któ­rej stro­nie jezd­ni powin­nam stać. To, że w Wiel­kiej Bry­ta­nii jeź­dzi się po nie tej stro­nie dro­gi co trze­ba, dodat­ko­wo utrud­nia­ło sprawę.

Osta­tecz­nie, z każ­dą minu­tą coraz bar­dziej zdez­o­rien­to­wa­na niż pew­na, zosta­łam po jed­nej stro­nie dro­gi. Wsia­dłam do busa w myślach trzy­ma­jąc kciu­ki, by nie wywiózł mnie w nie­zna­ne, bo o tej porze dnia (lub prę­dzej: nocy) nie mia­łam ocho­ty na podróż­ni­cze przy­go­dy. Na szczę­ście szyb­ko oka­za­ło się, że wybór auto­bu­su był dobry; za oknem zaczę­łam widzieć zna­jo­me mi miej­sca i co naj­waż­niej­sze – zmie­rza­łam w stro­nę hoste­lu! No wła­śnie – auto­bus mijał po dro­dze wszyst­kie lon­dyń­skie atrak­cje, któ­re podzi­wia­łam wcze­śniej. Jesz­cze raz nacie­szy­łam więc wzrok wido­kiem pięk­nie oświe­tlo­ne­go mia­sta. Jak to dobrze, że uciekł mi ostat­ni pociąg w metrze!


Wiel­kim udo­god­nie­niem, pod­czas moje­go poby­tu w Wiel­kiej Bry­ta­nii było to, że za spra­wą dar­mo­we­go roamin­gu mogłam do woli korzy­stać z mobil­ne­go inter­ne­tu. Dzię­ki temu nawi­ga­cja w moim tele­fo­nie dzia­ła­ła w stu pro­cen­tach, czy­li nie tyl­ko poka­zy­wa­ła mi dokąd iść, ale też dokład­nie instru­owa­ła, jak doje­chać gdzieś komu­ni­ka­cją miej­ską (mówi­ła rze­czy w sty­lu „idź na przy­sta­nek, za 5 minut wsiądź do auto­bu­su linii XYZ i wysiądź trzy przy­stan­ki dalej”). Co było nie tyl­ko pomoc­ne, ale też dawa­ło mi duży kom­fort psychiczny.

Nie­ste­ty tech­no­lo­gii nie nale­ży cał­ko­wi­cie ufać, bo potra­fi nas zawieść w naj­mniej odpo­wied­nim momen­cie. I tak było tak­że tam­tej nocy. Przez cały czas GPS poka­zy­wał mi na mapie, któ­rę­dy jadę i mówił, na któ­rym przy­stan­ku mam wysiąść. Ponie­waż cze­ka­ła mnie mniej wię­cej pół godzin­na podróż, roz­luź­ni­łam się, scho­wa­łam smart­fon do kie­sze­ni i cie­szy­łam tym, co widzia­łam za oknem auto­bu­su. Kie­dy jakiś czas póź­niej bus wje­chał na uli­cę, któ­rej nie zna­łam, się­gnę­łam po tele­fon, by dowie­dzieć się, gdzie jestem i kie­dy powin­nam zakoń­czyć podróż. I wte­dy – nie­spo­dzian­ka! – nawi­ga­cja poin­for­mo­wa­ła mnie, że stra­ci­ła połą­cze­nie z sate­li­tą, nie potra­fi mi powie­dzieć, gdzie jestem, ani tym bar­dziej – na jakim przy­stan­ku mam wysiąść.

Zoba­czy­łam, że auto­bus mija zna­jo­me mi Vic­to­ria Sta­tion i zade­cy­do­wa­łam, że wyj­dę z nie­go na naj­bliż­szym przystanku.

Ostatnie strachy poniedziałkowej nocy

Byłam w oko­li­cach Vic­to­ria Sta­tion. Wyso­kie budyn­ki wokół spra­wia­ły, że nawi­ga­cja w tele­fo­nie cały czas nie mogła zła­pać sygna­łu GPS. Na szczę­ście mia­łam ze sobą sta­ro­mod­ną, papie­ro­wą mapę. Pro­blem z gło­wy, tak? W żad­nym wypadku!

Dwo­rzec Vic­to­ria Sta­tion jest ogrom­ny i do tego oto­czo­ny plą­ta­ni­ną nie­wiel­kich, pod­rzęd­nych i czę­sto bez­i­mien­nych ulic oraz przejść i prze­jaz­dów pod­ziem­nych, któ­re na mapie mia­ły tak nie­wiel­ki roz­miar, że nie potra­fi­łam ich odna­leźć. Dla­te­go zlo­ka­li­zo­wa­nie moje­go poło­że­nia wca­le nie było pro­ste. A ponie­waż nie mia­łam poję­cia, gdzie jestem, nie wie­dzia­łam też dokąd iść.

Ruszy­łam po pro­stu przed sie­bie, w nadziei, że znaj­dę jakąś więk­szą, widocz­ną na mapie dro­gę, dzię­ki któ­rej zlo­ka­li­zu­ję, gdzie jestem; wyj­dę ze stre­fy, w któ­rej GPS nie dzia­łał albo po pro­stu znaj­dę kogoś, kogo będę mogła zapy­tać dokąd iść.

Osta­tecz­nie uda­ło mi się osią­gnąć to ostat­nie – dostrze­głam na uli­cy jakie­goś prze­chod­nia, roz­ło­ży­łam przed nim mapę i popro­si­łam, by wska­zał mi, gdzie jestem. Nie­ste­ty jego­mość nie potra­fił mi pomóc. Ale dostrzegł, w jakim języ­ku mam mapę i zapy­tał, czy jestem z Pol­ski. Kie­dy powie­dzia­łam, że tak, zaczął do mnie mówić łama­ną pol­sz­czy­zną. Poga­węd­ka począt­ko­wo była miła, ale kie­dy stwier­dzi­łam, że muszę iść dalej, facet zapy­tał mnie, czy mogę mu dać tro­chę pie­nię­dzy. Odmó­wi­łam, bo mia­łam ze sobą zale­d­wie parę Fun­tów gotów­ki, a ponie­waż cią­gle nie wie­dzia­łam gdzie jestem i jak dotrzeć do hoste­lu – wola­łam zacho­wać te pie­nią­dze dla sie­bie, bo a nuż do cze­goś mogły­by mi być potrzeb­ne. I wte­dy jego­mość prze­stał być miły. To zna­czy: nie był agre­syw­ny i nie krzy­czał, ale stwier­dził z obu­rze­niem, że on mi pomógł, a teraz ja nie chcę pomóc jemu.

Na uli­cy poza mną i jego­mo­ściem nie było abso­lut­nie niko­go, więc moja para­no­ja „dzi­siej­szej nocy zgi­nę w Lon­dy­nie strasz­li­wą śmier­cią” kil­ku­krot­nie wez­bra­ła na sile. Ponow­nie prze­pro­si­łam nie­zna­jo­me­go za to, że nie chcę go wes­przeć finan­so­wo, wyco­fa­łam rakiem na bez­piecz­ną odle­głość, po czym odwró­ci­łam na pię­cie i tro­chę na śle­po zaczę­łam szyb­ko iść przed sie­bie. W myślach upo­mi­na­łam się cały czas „nie bie­gnij, tyl­ko nie bie­gnij”, bo z jed­nej stro­ny czu­łam, że mogła­bym tym jego­mo­ścia ura­zić, a z dru­giej – poka­za­ła­bym w ten spo­sób, że się go boję, a jak wia­do­mo oka­zy­wa­nie stra­chu w sytu­acji zagro­że­nia cza­sem wca­le nie jest dobrym roz­wią­za­niem. Parę razy obej­rza­łam się też za sie­bie, ale jak się oka­za­ło – nie­zna­jo­my nie szedł za mną. Ode­tchnę­łam z ulgą i zwol­ni­łam kroku.

W koń­cu, po jakiejś pół godzi­nie błą­dze­nia i cho­dze­nia nie­mal w kół­ko, uda­ło mi się dotrzeć do skrzy­żo­wa­nia ulic, któ­re odna­la­złam na mapie. I stam­tąd już bez więk­szych pro­ble­mów, oko­ło pierw­szej w nocy, dotar­łam do hostelu.

Nie ma się czego bać!

Dłu­go myśla­łam nad puen­tą dzi­siej­szej opo­wie­ści, ale cią­gle nie mam poję­cia, jak mogła­by ona brzmieć.

Na pew­no muszę powtó­rzyć jesz­cze raz, że Lon­dyn jest pięk­nym mia­stem, a w nocy wyglą­da rów­nie magicz­nie, jak za dnia. Jeśli będzie­cie mie­li taką moż­li­wość, obo­wiąz­ko­wo wybierz­cie się na taki wie­czo­ro­wy spa­cer, jak ja. I zaj­rzyj­cie na Tower Brid­ge wła­śnie wte­dy, żeby nie pła­cić na bilet.

Nie wiem, na ile opi­sa­ne w tym Dyr­dy­ma­le strasz­ne chwi­le były wyol­brzy­mio­ne, a na ile moje uczu­cie lęku było wte­dy uza­sad­nio­ne. Patrząc na wszyst­ko z per­spek­ty­wy cza­su myślę, że jed­nak było w tym wszyst­kim wię­cej mojej wybu­ja­łej wyobraź­ni, niż real­ne­go zagro­że­nia. Dla­te­go, jeśli was przed wyru­sze­niem w podróż – szcze­gól­nie taką samot­ną – powstrzy­mu­je przede wszyst­kim oba­wa przed tym, że po dro­dze może was spo­tkać coś złe­go – może nie do koń­ca powin­ni­ście się tym tak martwić?

I wła­śnie taką puen­tą zakoń­czę dzi­siej­sze­go Dyrdymała.

Great, Geek Adventure

Wielka, Geekowa Przygoda – pozostałe wpisy:

Wię­cej zdjęć z Wiel­kiej Bry­ta­nii
możesz zoba­czyć w gale­rii!