
Wielka Geekowa Przygoda:
Zanim otworzą się drzwi TARDIS
Wielka, Geekowa Przygoda: Dzień czwarty, część I
Głównym celem mojej podróży do Cardiff było Doctor Who Experience (dalej będę czasem używać skrótu DWE), czyli muzeum poświęcone serialowi. A głównym powodem, który pchnął mnie do wyruszenia na Wielką, Geekową Przygodę akurat w sierpniu – to, że DWE miało zostać we wrześniu na amen i nieodwołalnie zamknięte. W końcu nic nie motywuje człowieka do działania bardziej, niż świadomość „teraz albo nigdy”.
PS. Przypominam, że na YouTube zrobiłam playlistę z muzyką z Doctor Who – gdybyście chcieli, możecie ją odpalić, żeby umilała wam lekturę. 🙂
Brytyjska pogoda
Podczas niedzielnego, popołudniowego spaceru po Cardiff zawędrowałam pod budynek Doctor Who Experience. Kusiło mnie, by zrobić sobie tam selfie, ale stwierdziłam, że nie, nie będę oszukiwać i zdjęcie w tym miejscu cyknę sobie w poniedziałek. Również w niedzielę tyle, że wieczorem – Amelia powiedziała mi, że wedle prognozy pogody, w poniedziałek w Cardiff ma cały dzień padać deszcz. Machnęłam na to ręką i stwierdziłam, że nie wierzę w prognozy pogody, bo te sprawdzają się równie często, co horoskopy.
W poniedziałek rano obudziły mnie krople deszczu, szybko bębniące w szybę hostelowego okna. Przeklęłam w myślach. Trzeba było jednak zrobić to selfie w niedzielę!
Przed opuszczeniem hostelu wygrzebałam z dna plecaka pelerynę przeciwdeszczową*. A potem wyszłam z budynku i… przestało padać! Czy wspominałam już, że prognozy pogody są jak horoskopy?
* Tak naprawdę miałam ze sobą dwie peleryny, obydwie przywiezione z Polski. Pierwsza – produkcji chińskiej – była tak kiepskiej jakości, że podarła się przy zakładaniu. Druga (którą kupiłabym jako pierwszą i jedyną, gdyby nie to, że nie sprzedawali jej w pierwszym kiosku, do którego zajrzałam (w którego asortymencie były tylko chińskie peleryny)) – była polskiej produkcji, z wytrzymałej folii i tak duża, że bez problemu mieściłam się pod nią razem z plecakiem. Wiem, że peleryny przeciwdeszczowe mogą wydawać się trywialną sprawą, ale jeśli zależy wam na jakości wykonania i przy okazji chcecie wesprzeć polskie przedsiębiorstwo, polecam produkty zakopiańskiej firmy AINAK (nazwa firmy to nie bełkot – trzeba przeczytać ją od tyłu 😉
Budynek, czy namiot?
Muszę poświęcić chwilę miejscu, w którym znajdowało się (niestety już teraz w czasie przeszłym) Doctor Who Experience, bo to dość ciekawa konstrukcja.
BBC nie kupiło ziemi, na której ulokowało muzeum, tylko wydzierżawiło ją od miasta na pięć lat (właśnie wygaśnięcie tej dzierżawy spowodowało, że DWE we wrześniu zostało zamknięte). Ta tymczasowość spowodowała, że Doctor Who Experience nie było typową budowlą z cegieł lub innego betonu, ale składającym się z metalowych żeber stelażem, przykrytym specjalną, mega wytrzymałą plandeką. Właśnie dlatego budynek miał taki nietypowy kształt.

Budynek Doctor Who Experience w pełnej okazałości.
źródło zdjęcia: North East Family Fun
Mam podejrzenia, że kierownictwo BBC od samego początku planowało, że DWE będzie istnieć tylko tymczasowo. Przecież inaczej kupiliby ziemię na własność, zamiast bawić się w dzierżawę. I przede wszystkim: wybudowaliby dla muzeum prawdziwy budynek (tak trwały, jak chociażby studio filmowe Roath). Dlatego przypuszczam, że tymczasowość Doctor Who Experience wynikała z tego, iż włodarze stacji chcieli sprawdzić, czy muzeum wypali, czy DWE będzie się cieszyło zainteresowaniem.

Tak wyglądała budowa Doctor Who Experience. Zdjęcie trochę kiepskie, bo tablica z fotografiami znajdowała się w ciemnym kącie, ale coś tam na nim widać. 🙂
Inne, bardziej istotne pytanie brzmi: czy BBC nie walczyło o dalszą dzierżawę terenu (i tym samym przedłużenie życia Doctor Who Experience), ponieważ muzeum przynosiło tak duży dochód, iż postanowiono wybudować dla wystawy „prawdziwy” budynek. Czy też odwrotnie – DWE zamknięto, bo jego prowadzenie okazało się nieopłacalne.
Whovianiki* z Północy
Bilet do Doctor Who Experience (na konkretną godzinę) kupiłam jeszcze przed wyjazdem do Wielkiej Brytanii**. Do muzeum podjechałam Hop-Busem (właśnie wtedy jechałam z przewodnikiem) i dotarłam do celu mniej więcej na godzinę przed czasem. Miałam więc chwilę na nacieszenie się atmosferą tego miejsca.
W niedzielę po południu pod DWE nie było żywego ducha – w poniedziałek rano kręciła się pod nim masa ludzi. W tym – co było naprawdę urocze – wiele dzieciaków poprzebieranych za postaci z serialu.
Czaiłam się przed fasadą budynku, rozglądając za kimś, kogo mogłabym poprosić o to, by zrobił mi zdjęcie pamiątkowe (nie lubię robić sobie selfie, bo przedni aparat w telefonie robi fotki kiepskiej jakości). I chyba musiałam czaić się bardzo wymownie, bo w pewnej chwili zaczepiły mnie dwie panie i zapytały, czy nie chcę, żeby zrobiły mi zdjęcie.

Udało się, dotarłam do celu!
Pal licho fotka. Dużo ważniejsze były obydwie panie. Choć wyglądały na osoby po pięćdziesiątce, były podekscytowane tym, w jakim miejscu się znalazły bardziej, niż pięcioletnie dzieciaki. Z resztą paniom towarzyszył chłopiec, w wieku mniej więcej 8-12 lat (przypomnę, że nie umiem określać wieku dzieciaków), który z całej trójki zachowywał się najbardziej poważnie.
Na fotce się nie skończyło – między mną i paniami wywiązała się bardzo sympatyczna oraz rozentuzjazmowana rozmowa. Choć w sumie ciężko to nazwać rozmową – była to raczej wymiana radosnych okrzyków typu: „Jestem taka szczęśliwa, że tu jestem!” – „Ja też, to miejsce jest wspaniałe!!” – „Tak, naprawdę wspaniałe!!!”
Podczas mojego pobytu w Wielkiej Brytanii, co prawda nie przedstawiałam się ludziom „cześć, jestem Joanna, z Polski”, ale jednocześnie zawsze, kiedy tylko miałam taką możliwość – mówiłam, skąd pochodzę. I niestety z przykrością odkryłam, że choć większość Brytyjczyków odpowiadała na to grzecznym „ach, to fajnie”, to jednocześnie widziałam po ich minach, że zupełnie ich to nie obchodzi. Przy czym nie był to brak zainteresowania wynikający z pogardy, a raczej z pewnej poprawności politycznej, na zasadzie „będę cię traktował tak samo, jak innych, bez względu na twoją narodowość”.
Tymczasem, kiedy pod Doctor Who Experience powiedziałam, skąd przyjechałam – w obydwu paniach Whoviankach wywołało to kolejną eksplozję entuzjazmu. Zupełnie, jakbym stwierdziła, że specjalnie dla Doktora Who przybyłam do Cardiff z drugiego końca galaktyki. I to nie był chwilowy, udawany entuzjazm. Bo kiedy jakąś godzinę później spotkałam jedną z tych pań ponownie (one miały wejściówki wykupione na wcześniejszą godzinę) – ta nie dość, że wypatrzyła mnie w tłumie zwiedzających i przyszła się przywitać, to jeszcze zaczepiła stojącego obok nas, przypadkowego pana z obsługi i podekscytowana poinformowała go, że przyjechałam do Doctor Who Experience specjalnie z Polski.
I jeszcze tak na marginesie, pamiętacie, jak pisałam, że dla Brytyjczyków podział na Anglię, Walię i Szkocję ma gigantyczne znaczenie? Otóż, kiedy jeszcze przed wejściem do DWE, zdradziłam paniom Whoviankom, skąd pochodzę, one powiedziały, że przyjechały „tylko z północy”. I kiedy zapytałam, czy mają na myśli Szkocję, obydwie natychmiast odpowiedziały „nie, nie – jesteśmy z północy Anglii”.
* Fanów Doktora Who nazywa się inaczej Whovianami.
** Niestety nie było już wtedy w sprzedaży pakietów premium, które zawierały dodatkowe gadżety, takie, jak na przykład klucz do TARDIS.
Odciski łapek i bezgłowe manekiny
Przy wejściu do Doctor Who Experience przywitały mnie stroje Dwunastego Doktora i Clary. Były zawieszone na bezgłowych manekinach, przez co wyglądały dość dziwnie i w pewien sposób absurdalnie. Jakiś czas później przekonałam się jednak, że ten sposób prezentowania garderoby bohaterów – choć nieidealny, był najlepszy z możliwych.

Całkowicie-Bezgłowy-Doktor i Równie-Bezgłowa-Clara witają gości wchodzących do Doctor Who Experience.
Przed kasą biletową znajdowała się mini wystawa, prezentująca odciski dłoni aktorów oraz twórców serialu, zrobione przy okazji pięćdziesięciolecia Doctor Who. Odlewy nie były schowane w gablotach i każdego można było dotknąć.


Poczułam się trochę dziwnie. Z jednej strony bardziej dziecinna część mnie chciała dotknąć każdego odlewu, przymierzyć, czy moja ręka będzie pasować do odcisków dłoni. W końcu do tego właśnie służą takie odciski! Ale z drugiej – aktorzy i twórcy Doktora Who nie są dla mnie po prostu jakimiś celebrytami. Pomimo tego, że nigdy ich nie spotkałam, za sprawą wszystkich wywiadów, które z nimi obejrzałam, wydają mi się oni bardzo bliscy i hmm… ludzcy. I szanuję ich tak bardzo, że nie potrafiłabym potraktować ich jak pewnego rodzaju jarmarcznej rozrywki.


Zwróćcie uwagę na to, jak swoje odciski dłoni podpisał John Barrowman! 😀
To spowodowało, że – choć wiem, iż to absurdalne – nie mogłam się przemóc, by dotknąć odcisków ich dłoni, bo czułam, że w ten sposób naruszałabym ich przestrzeń osobistą. Jakby w grę nie wchodziło dotknięcie mosiężnego odlewu, tylko prawdziwej dłoni drugiego człowieka. Wiem, to głupie, ale tak właśnie się czułam i nic nie mogłam na to poradzić. Przemogłam się tylko w przypadku odcisku dłoni Tennanta. Moja dziecięca ciekawość, chęć odpowiedzi na pytanie „kto ma większe ręce”, na moment okazała się silniejsza. Ale kiedy już się przełamałam i przyłożyłam dłoń do odlewu, uczucie dziwności całej sytuacji stało się silniejsze, niż wcześniej.
Panie Tennant, pomacałam odcisk pana dłoni. Bardzo pana za tą poufałość przepraszam. Wiem, że to było z mojej strony gigantyczne nadużycie. Obiecuję, że to się więcej nie powtórzy!


Dotknąć, czy nie dotknąć – oto jest pytanie!
A przy okazji teraz mam zagwozdkę, bo nie wiem, czy to ja mam bardzo duże dłonie, czy Tennant – takie małe. 😀
Wśród odcisków znajdował się także taki wykonany przez – nieżyjącego już – Johna Hurta. Zatrzymałam się przy nim na dłuższą chwilę i zadumałam. Bo ten kawałek metalu w pewien sposób pokazywał, co czyni Doktora Who dziełem tak niezwykłym. Wszak pomimo radosnej atmosfery, absurdalnych sytuacji i kiczowatych dekoracji, kwintesencją serialu jest przemijanie. To, że wszystko, co dobre zawsze się kończy, a ci, których lubimy i kochamy – pewnego dnia nas opuszczą. A my, jak Doktor, jesteśmy skazani na samotne podróżowanie w czasie i przestrzeni. I szukamy towarzyszy, by choć przez moment poczuć się szczęśliwie. Choć wiemy, że ostatecznie doprowadzi to do tego, że ponownie zostaniemy sami, ze złamanym sercem.

Kiedy tak dumałam nad przemijaniem, kątem oka dostrzegłam, że stoi za mną jakiś człowiek. Odwróciłam się, żeby przeprosić go za to, że zagradzam drogę (miałam na plecach plecak, więc zajmowałam sporo miejsca). Na widok jegomościa wzdrygnęłam się, cofnęłam o krok, niemal wpadając na któryś z odlewów dłoni i z ledwością powstrzymałam przed krzyknięciem z przerażenia.
Tym, kto mnie tak przestraszył, był Matt Smith. Nie we własnej osobie, ale w formie manekina. Ale manekina wykonanego tak upiornie, że – no cóż, sami właśnie przeczytaliście, jaka była moja reakcja na jego widok. Hordy Daleków i zastępy Cybermanów nie przestraszyłyby mnie tak bardzo, jak ta jedna – naturalnej wielkości replika Doktora.

Nie wyobrażacie sobie, jak bardzo się cieszę, że nie zobaczyłam podobnej figury przedstawiającej Davida Tennanta.
źródło zdjęcia: North East Family Fun
To „spotkanie” uświadomiło mi, dlaczego stroje innych bohaterów serialu wiszą na bezgłowych manekinach. I czemu takie manekiny są dobrym rozwiązaniem. Bo gdyby w Doctor Who Experience znajdowało się więcej figur takich, jak ta przedstawiająca Matta Smitha – wizyta w muzeum stałaby się największym koszmarem mojego życia!
Kolejkowe obserwacje
Od pana z obsługi dowiedziałam się, że na wystawę mogę wejść z plecakiem. Ale plecak był duży, sporo ważył, zajmował masę miejsca i przede wszystkim – ograniczał moje ruchy. Zapytałam, czy mogę go gdzieś zostawić. Tak, mogłam. Rzecz w tym, że w Doctor Who Experience nie było ani szatni, ani zamykanych szafek. Tylko ogólnodostępne pomieszczenie, w którym goście mogli zostawić mało wartościowe rzeczy takie, jak parasolki albo wózki dziecięce (oczywiście bez dzieci w środku). Odłożenie plecaka w takim miejscu było więc trochę ryzykowne. Ale postanowiłam ponownie zdać się na szczęście, które ostatnio ciągle mi dopisywało. I – niespodzianka – dwie godziny później plecak czekał na mnie dokładnie tam, gdzie go położyłam i nie ubyło nic z jego zawartości.

Istnieje możliwość, że plecakowi nic się nie stało, bo dojścia do pokoju, w którym go zostawiłam, bronili trzej Dalekowie. Nawet ja miałam stracha, by przejść obok nich!
O ile o dziesiątej rano w Doctor Who Experience prawie nie było tłumów, tak godzinę później w budynku zrobiło się dość tłoczno. Przed wejściem na wystawę ustawiła się długa kolejka – wszyscy z biletami na tą samą godzinę, co ja. Trochę mnie to martwiło, bo generalnie nie przepadam za tłumami, a w tym wyjątkowym przypadku dodatkowo pragnęłam doświadczyć wszystkiego możliwie jak najbardziej indywidualnie.

To zdjęcie nie ma nic wspólnego z tekstem powyżej i poniżej. Ot, Dalek z klocówk Lego. Możesz przewinąć i czytać dalej. 😉
Co do samych ludzi stojących w kolejce, to byliby oni świetną próbą statystyczną reprezentującą fanów każdej, istniejącej od wielu lat serii science-fiction. Demografia wielbicieli produkcji takich, jak Star Trek lub Gwiezdne Wojny, jest zapewne bardzo podobna.
W kolejce dało się więc dostrzec kilku weteranów – ludzi, którzy wychowali się na Classic Who*. Było parę osób takich, jak ja – które albo zaczęły oglądać New Who jako nastolatki, albo odkryły serial niedawno, już jako dorośli. Trzecią, największą grupę, stanowili rodzice z dziećmi. Tych ostatnich dało się podzielić na trzy kategorie (identyczne typy spotkacie w kinie, na filmach animowanych). Byli więc rodzice, których pociecha ewidentnie miała bzika na punkcie Doktora, ale oni sami nie mieli zielonego pojęcia, o co w serialu chodzi. Byli rodzice stanowiący odwrotność poprzedniej grupy: to oni lubili serial, ale ponieważ „dorosłym nie wypada interesować się takimi głupotami”, ich dzieciaki stanowiły dla nich alibi, powód, dla którego zwiedzali Doctor Who Experience (choć maluchy często nie dość, że nie miały pojęcia, o co w Doctor Who chodzi, to na dodatek w ogóle nie były zainteresowane miejscem, w jakim się znalazły). Wreszcie trzecią (niestety najmniejszą) grupę stanowiły osoby takie, jak wcześniej spotkane przeze mnie Whovianki z Północy – czyli rodzice, którzy uwielbiali serial równie mocno, jak ich dzieciaki.

Kolejne zdjęcie, które nie ma nic wspólnego z tekstem. Tym razem Dalek z kibelka w DWE. Na jego widok albo posikasz się ze strachu, albo nie będziesz mógł skupić wiedząc, że znajdujesz się w jego towarzystwie. 😛
* Doctor Who jest najstarszym, nadawanym do tej pory serialem science-fiction. Pierwsze odcinki powstały jeszcze w latach sześćdziesiątych i produkcja gościła na antenie BBC do lat osiemdziesiątych, kiedy to została anulowana z powodu niskiej oglądalności. Na szczęście w 2005 roku serial został wskrzeszony, jego formę uwspółcześniono, a nowe odcinki kręcono tak, by osoby, które nigdy wcześniej nie oglądały serialu mogły się połapać, o co w nim chodzi. To wszystko powoduje natomiast, że serial jest dzielony na dwie „epoki”: mianem Classic Who określa się odcinki powstałe w XX wieku, a mianem New Who te emitowane od 2005 roku do tej pory. A jeśli chcecie bardziej zagłębić się w historię serialu – zerknijcie na Dyrdymały Filmowo-Serialowe. 😉
To dziwne uczucie, kiedy grożą ci… średniowieczem
Pojawiła się pani z obsługi i poprosiła wszystkich, by wyłączyli telefony i nie robili zdjęć w trakcie pokazu (Doctor Who Experience składało się z dwóch części: statycznej wystawy oraz przygodowej (właśnie dlatego w nazwie muzeum było słowo experience), od którego zaczynało się zwiedzanie). Nie zrobiła tego jednak w standardowy sposób. Zamiast tego stwierdziła, że za chwilę wkroczymy do świata Władców Czasu (czyli rasy, z której wywodzi się Doktor) i nikt nie jest w stanie przewidzieć, co się stanie, kiedy ziemska technologia znajdzie się w pobliżu technologii z Gallifrey (czyli planety Władców Czasu). A trochę kiepsko by było, gdyby komuś zadzwonił telefon i to spowodowałoby, że technologicznie ludzkość cofnęłaby się do czasów średniowiecza.
Brzmiało poważnie i nikt nie chciał ryzykować, więc wszyscy grzecznie wyłączyli telefony. Ja także – więc nie zobaczycie na zdjęciach, co działo się później.

Z Władcami Czasu nie ma żartów!
Drzwi do Doctor Who Experience zostały otwarte. I tu nastąpiła kolejna, miła niespodzianka. Pani z obsługi nie wpuściła do środka wszystkich – jedynie ograniczoną liczbę osób (ludzi liczyła bardzo profesjonalnie – przy pomocy klikera). Ja się nie załapałam, ale to wcale nie popsuło mi humoru. Wręcz przeciwnie – cieszyłam się, że na wystawę nie wejdzie w jednej chwili gigantyczny tłum ludzi. Przy okazji znalazłam się niemal na samym początku kolejki, a jak wiadomo ci, którzy idą na przodzie wycieczki, zwykle mają najlepszą zabawę.
Minęło jakieś dziesięć minut, pani z obsługi pojawiła się znowu, ponownie poinformowała nas o tym, że używanie telefonu w Doctor Who Experience jest bardziej niebezpieczne, niż na pokładzie samolotu. Otworzyła drzwi i wpuściła mnie do świata Doktora Who.
Nie regulujcie blogoodbiorników!
Wiem, że teraz pewnie mnie udusicie, ale w tym miejscu znowu muszę zrobić cliffhanger. Powód jest taki sam, jak zawsze – pojedynczy Dyrdymał opisujący wszystko, o czym chcę wam opowiedzieć byłby za długi. Ale nie martwcie się, druga część wpisu jest już prawie gotowa (muszę jeszcze tylko przygotować zdjęcia, których obróbka – paradoksalnie! – trwa dłużej, niż pisanie tekstu). I pojawi się albo jutro wieczorem, albo w piątek popołudniu (w zależności od tego, jak szybko uporam się z fotografiami).
Ten wpis dedykuję wszystkim moim zwierzakom, które odeszły. W szczególności Szarej Myszy i Kropce, które niespodziewanie opuściły mnie ostatnio – pierwsza we wrześniu, a druga w listopadzie. 🙁 Byłyście wspaniałymi szczurami i będzie mi was brakowało.

Wielka, Geekowa Przygoda – pozostałe wpisy:
- Dzień pierwszy, część I [Kraków-Londyn]
- Dzień pierwszy, część II [Londyn i Doctor Who]
- Dzień pierwszy, część III [Londyn i National Gallery]
- Dzień pierwszy, część IV [Londyn po południu]
- Dzień drugi, część I [Londyn i Muzeum Historii Naturalnej]
- Dzień drugi, część II [Cardiff nocą]
- Dzień trzeci, część I [Zamek w Cardiff]
- Dzień trzeci, część II [współczesne Cardiff]
- Dzień czwarty, część II [Doctor Who Experience]
- Dzień czwarty, część III [Londyn nocą]
- Dzień piąty [Londyn i British Museum]
- BONUS
Więcej zdjęć z Wielkiej Brytanii
możesz zobaczyć w galerii!
O ile nie zostało stwierdzone inaczej, fotografie ilustrujące wpis są mojego autorstwa lub też wykonali je anonimowi, dobrzy ludzie, których spotkałam na swojej drodze. 🙂