Wena to wredna baba. Ukrywa się, jeśli jej szukasz. Ignoruje, gdy prosisz ją o pomoc. Czasem podsuwa ci świetny pomysł, ale jak tylko zasiądziesz do pisania, opuszcza cię i już nie wraca.
Najgorsze jest jednak to, że kiedy brak ci czasu, masz inne plany i ważne rzeczy do zrobienia – właśnie wtedy Wena zsyła Natchnienie. I człowiek zapomina o wszystkim innym. Pisze nie przejmując się tym, że już dawno wybiła północ, oczy pieką od wpatrywania się w monitor, a palce bolą od stukania w klawiaturę. Pisze nie zważając na to, że rano będzie niewyspany, że będzie siedział w pracy, jak bezmózgie zombie. Powtarza sobie, że już dość, że wystarczy – trzeba zerwać z tym niezdrowym nałogiem, wyspać się i wrócić do rzeczywistości. A potem, po całym dniu, zmęczony przychodzi do domu i znów zaczyna pisać.
Pisarze to sadyści
W drugim sezonie Castle’a każdy odcinek zaczynał się od słów tytułowego bohatera:
There are two kinds of people who sit around all day thinking about killing people… serial killers and mystery writers. I’m the kind that pays better.
/Są dwa rodzaje ludzi, którzy całymi dniami rozmyślają o zabijaniu innych… seryjni mordercy i autorzy powieści kryminalnych. Ja jestem tym, któremu płaci się lepiej./
Prawda jest taka, że pisarze nie tylko myślą, jak kogoś zabić, ale też, jak ludzi unieszczęśliwiać, torturować i doprowadzać do obłędu. Pisarze, to po prostu sadyści, którzy uwielbiają znęcać się nad bohaterami swoich dzieł. Co więcej, cierpią oni na odwrócony Syndrom Sztokholmski (czy coś w tym stylu), bo zazwyczaj lubią tych, którym sprawiają ból.
Co prawda nie jestem pisarzem (seryjnym mordercą także nie, jakby ktoś pytał), ale podobnie, jak Castle uwielbiam myśleć o mordowaniu ludzi. A także o krzywdzeniu ich na wiele innych sposobów. To znaczy, nie fantazjuję tak ani na co dzień, ani tym bardziej o osobach, które znam. Ale kiedy dopadnie mnie Natchnienie, to strzeżcie się, fikcyjni bohaterowie, bo nie będę miała żadnych skrupułów!
Google, twój największy przyjaciel i wróg
Dawniej (czyli przed erą internetu) pisanie było prostsze i trudniejsze zarazem. Szczegółowej mapy Nowego Jorku nie dało się kupić w kiosku, więc jeśli chciało się umieścić akcję dzieła literackiego w tym mieście, trzeba było improwizować. Czyli na przykład wymyślać nazwy niektórych ulic oraz opisywać miejsca, które nie istnieją. Pisarz mógł więc dać upust swojej wyobraźni, jednocześnie nie przejmując się tym, że czytelnicy będą mogli łatwo sprawdzić, iż opisana przez niego topografia Nowego Jorku nie zgadza się z rzeczywistością.
A dzisiaj mamy Google.
Z jednej strony jest to piękne, bo nie trzeba tracić pokładów Natchnienia na przykład na wymyślanie nazw ulic – te można sprawdzić w sieci. Z drugiej, korzystanie z wyszukiwarki trochę zabija wyobraźnię. No i zamiast skupić się na pisaniu fabuły, trzeba poświęcić więcej czasu na research. W końcu internet roi się od ekspertów-hejterów, którzy tylko czekają na to, aż będą mogli wytknąć błąd komuś, kto użył Googla z mniejszą pieczołowitością od nich.
Ile fikcji w fikcji?
Z wymyślaniem historii jest jeszcze jeden problem, pośrednio wiążący się z tym, o czym napisałam powyżej. Czasem rzeczywistość nie pasuje do wizji pisarza. Autor wie, że samochody nie wybuchają, gdy przestrzeli się im bak, hakerzy nie włamują na serwery Pentagonu po pięciu minutach intensywnego stukania w klawiaturę komputera, a trzepnięcie kogoś w tył głowy nie spowoduje, że straci on przytomność. Ale niekiedy właśnie takie rzeczy zdają się być najlepszymi rozwiązaniami fabularnymi i po prostu nie można ich zastąpić czymś innym, bardziej rzeczywistym.
Pojawia się więc pytanie: ile fikcji powinno być w fikcji? I na jak wiele nieprawdopodobieństw pisarz (oraz pisarz-amator) może sobie pozwolić?
Uwięziony
Czemu o tym wszystkim piszę? Jeśli śledzicie mnie na Facebooku lub Twitterze (a jeśli nie, to zacznijcie, bo pojawia się tam wiele fajnych rzeczy! 😉 prawdopodobnie zauważyliście, że od kilku dni wrzucam tam mroczne obrazki z dziwnymi pytaniami oraz dzisiejszą datą. Już tłumaczę, o co w tym wszystkim chodzi.
Otóż w te wakacje (po raz pierwszy od kilku lat) dopadła mnie Wena. Dzięki temu przez kilka tygodni wędrowałam po ulicach Cincinnati w Google Street i radośnie rozmyślałam nad dręczeniem ludzi oraz „fikcjonowaniem” rzeczywistości.
Nie wiem, jaki proces myślowy towarzyszy innym pisarzom, ale kiedy ja zasiadam do klawiatury, jest trochę tak, jakbym oglądała film i zapisywała to, co widzę. W międzyczasie zżywam się z bohaterami, cieszę ich szczęściem i przejmuję nieszczęściem (choć jedno i drugie sama na nich sprowadziłam). A kiedy zapisuję sakramentalne „KONIEC”, to podobnie, jak po zobaczeniu dobrego finału, lubianego przeze mnie serialu, czuję jednoczesną satysfakcję oraz smutek, że muszę się rozstać z postaciami, które polubiłam.
Oddaję w wasze ręce to, co stworzyłam – opowiadanie Uwięziony. Mam nadzieję, że podczas lektury będziecie mieli równie dużo frajdy, co ja podczas pisania. I że polubicie bohaterów, których z taką lubością gnębiłam.
Po kliknięciu na poniższą okładkę, przejdziecie do strony, z której możecie (za darmo!) pobrać Uwięzionego w kilku różnych formatach. Co więcej, opowiadanie udostępniam na licencji Creative Commons, co oznacza, że możecie bez ograniczeń rozpowszechniać je dalej. Miłego czytania!
I jeszcze jedna, ważna sprawa. Dziękuję Kasi i Bartkowi, za to, że przyjrzeli się mojemu opowiadaniu wcześniej i wyłapali w nim masę błędów językowo-stylistycznych. Jesteście wspaniali!
A na koniec mam wielką prośbę. Jeśli chcecie skomentować opowiadanie, zróbcie to na podstronie, na której zostało umieszczone. Tutaj piszcie tylko o waszych przemyśleniach na temat Weny, sadystycznych pisarzy, Googla zabijającego wyobraźnię, zbyt fikcyjnej fikcji i tym podobnych rzeczy. 😉