
AutoPromocja:
Zakodowana od kuchni
Czyli o moim mocowaniu się z kamerą
przewidywany czas czytania: 5 minut
Jeśli nie śledzicie mnie na Facebooku (a może powinniście zacząć?) to śpieszę donieść, że postanowiłam spróbować swoich sił na YouTube. Mój kanał nazywa się Zakodowana i próbuję w nim wyjaśniać laikom, o co chodzi w internetach i innych nowoczesnych technologiach.
Przy okazji odkryłam, że nagrywanie filmików wcale nie jest takie proste, jak się spodziewałam. I dzisiejszy wpis będzie o tym, jak kręcenie pierwszego odcinka Zakodowanej wyglądało od kuchni.
Intro na początek!
Po co to wszystko?
Rzadko piszę na blogu o rzeczach związanych z technologią, bo zdaję sobie sprawę z tego, że większość z was omija te wpisy szerokim łukiem. Ale spoko, rozumiem – mi też nie chciałoby się czytać dyrdymałów na tematy, które mnie nie interesują. Co innego jednak, gdy czytać nie trzeba, bo ktoś o tym wszystkim opowiada.
Od kilku lat zastanawiałam się nad zrobieniem kanału na YouTube. Bałam się jednak, że brak mi charyzmy i nie ma gadanego tak, jak większość youtuberów. Zmieniłam zdanie, gdy odkryłam kanał Uwaga! Naukowy Bełkot, którego autor – brutalnie rzecz ujmując – ma bardzo monotonny, wręcz nudny głos. Ale mówi o ciekawych rzeczach i ludzie go oglądają (w obecnej chwili jego kanał ma ponad 50 tysięcy subskrybentów). Stwierdziłam więc, że skoro takiemu kolesiowi się udało, to ja też powinnam spróbować.
Wyobrażenia vs. rzeczywistość
Pomysł na „plan filmowy” był prosty. Wymięty papier pakunkowy robił za tło, którym zasłoniłam segment w pokoju. A telefon (robiący za kamerę) postawiłam na biurku, naprzeciwko segmentu. Teoria prezentowała się nieźle. Ale w praktyce, gdy już okleiłam segment papierem i ustawiłam komórkę, okazało się, że kadr „z biurka” wygląda źle, telefon jest ustawiony za nisko i za blisko. Po kilku godzinach kombinowania udało mi się rozwiązać problem. Zamiast całego segmentu, kącik filmowy urządziłam w rogu pokoju. A komórkę przyczepiłam do złożonej drabiny opartej o krzesło (złożona drabina jest wyższa od rozłożonej). Dzięki temu kadr stał się przyjemniejszy dla oka.
Kolejne wyzwanie: oświetlenie! Znów zaczęło się kombinowanie. Ustawiałam lampki w różny sposób. I wypróbowałam każdą znalezioną w domu żarówkę, by sprawdzić, która świeci najlepiej.
Megaprofesjonalne, Hołkowe studio filmowe
W końcu, w połowie dnia wszystko było gotowe. A więc „Światła! Kamera! Akcja!” i…
Co ja miałam powiedzieć?
W głowie miałam dokładnie ułożone, co chcę przekazać. Ale gdy stanęłam przed kamerą, słowa nie chciały ułożyć się w sensowne zdania. Po kilku nieudanych próbach zrozumiałam, że muszę wszystko zapisać, skrystalizować. I tym sposobem pierwszy dzień zdjęciowy zamiast na nagrywaniu, zleciał mi na pisaniu scenariusza.
Nowy dzień, podejście drugie. Nie czytałam, mówiłam z pamięci. I odkryłam kolejną rzecz, której wcześniej nie przewidziałam. Starałam się zbyt dużo powiedzieć jednym ciągiem. Po kilku zdaniach zawsze robiłam jakąś pomyłkę, przejęzyczenie. Więc następowało cięcie i zaczynałam od początku. Po kilkunastu nieudanych próbach zrozumiałam, że muszę zmienić strategię.
Kolejna przeróbka scenariusza – podzieliłam tekst na mniejsze fragmenty. Dzięki temu udawało mi się bezbłędnie powiedzieć więcej.
Czujne oko kamery
Nadszedł czas na przyjrzenie się efektom mojej pracy. Wynik przeszedł moje oczekiwania. W złym tego słowa znaczeniu. Skupiłam się na mówieniu, zupełnie zapominając o mowie ciała. I o tym, że kamera jest bardzo czuła i wyolbrzymia najmniejszy, na pozór nieistotny gest. A ja takich gestów wykonałam naprawdę sporo.
Problemem było także moje spojrzenie. Starałam się nie patrzeć w kamerę, ale jednocześnie co chwila na nią spoglądałam. Wyglądałam jak szaleniec z rozbieganym wzrokiem.
Podobno mamy zakodowane w genach, by kierować spojrzenie w stronę oczu innych ludzi. Wydrukowałam więc zdjęcie takich oczu i przykleiłam obok telefono-kamery. Czy to pomogło? Nie do końca. Mój mózg traktował kamerę jak trzecie oko, przez co podczas następnego nagrania moje oczy skakały niczym piłeczki ping-pongowe – na zmianę patrząc na obiektyw i wydrukowany obrazek. A gdy udawało mi się skupić wzrok na oczach na obrazku – na nagraniu wyglądałam, jakbym nie mówiła bezpośrednio do widza.
W końcu dałam za wygraną, postanowiłam mówić tylko i wyłącznie do kamery. Co prawda momentami wyglądam przez to jak psychopata, ale lepsze to od szaleńca z rozbieganym spojrzeniem.
A gdzie uśmiech?
Wiele osób zwróciło mi uwagę, że na filmikach jestem zbyt poważna. To prawda. Rzecz w tym, że nie potrafię się śmiać na zawołanie. Wyglądam wtedy sztucznie i jeszcze bardziej psychopatycznie. Poza tym po dłuższym uśmiechaniu się, zaczynają mnie boleć mięśnie twarzy. A nagranie materiału filmowego trwało kilka godzin, więc obawiam się, że po tym czasie twarz odpadłaby mi ze zmęczenia.
I jeszcze jedno – kiedy musiałam skupić uwagę na tym co mówię, jak mówię, w jaki sposób się poruszam i gdzie spoglądam, to czułam się trochę jak ktoś, kto żonglując jedzie na rowerze jednokołowym po linie. Jednocześnie śpiewając Widziałam orła cień. Umysł był tym wszystkim tak obciążony, że myślenie o dodatkowej rzeczy – jaką jest uśmiechanie się – po prostu nie wchodziło już w grę.
Jednakże ćwiczenie czyni mistrza. Więc dajcie mi trochę czasu na oswojenie się z kamerą. Gdy już to opanuję, to zacznę się uśmiechać. Chyba.
Postprodukcja
Ostatni etap tworzenia Zakodowanej – montowanie wszystkiego do kupy – był najmniej wymagający intelektualnie (i tym samym najmniej wyczerpujący). Ale – kolejne zaskoczenie – wcale nie trwał najkrócej. Bo gdy w grę wchodzi obróbka wideo – komputer zaczyna myśleć wolniej ode mnie. A praca, która – jak początkowo planowałam – zajmie mi kilka godzin, przeciągnęła się do całego dnia.
Gdy tak siedziałam i czekałam, aż komputer wszystko przemyśli – stwierdziłam jedną rzecz. Podczas tych kilku dni zabawy w youtubera nauczyłam się i odkryłam masę nowych rzeczy. I wiecie co: wydaje mi się, że obecnie każdy dzieciak w szkole, zamiast recytować przed klasą głupie wierszyki wykute na pamięć, powinien także spróbować czegoś takiego. Może niekoniecznie, żeby pokazywać swoją pracę w internecie, ale po prostu po to, by odkrył, że nakręcenie takiego filmiku wcale nie jest tak proste, jak się wydaje.
Co więcej, polecam wam – też spróbujcie nagrać w wolnej chwili takie wideo. Niekoniecznie po to, by wrzucić je potem do internetu. Ale po prostu żeby poczuć na własnej skórze, jak to jest stać przed kamerą.
Plan podboju YouTuba
Jak widzicie, tworzenie filmów jest dość pracochłonne. Bardziej, niż pisanie bloga. Dlatego nie chcę nagrywać rzeczy, których nikt nie będzie oglądał. YouTube mówi, że jeśli chcę, by mój kanał miał normalny adres URL*, muszę zdobyć 500 subskrybentów. W związku z tym postanowiłam, że jeśli do końca roku nie zdobędę tylu widzów – odpuszczę. Z drugiej strony, jeśli mi się uda – zainwestuję w lepszy sprzęt do nagrywania.
Jest jednak jeszcze jedna przeszkoda, która stoi mi na drodze do sukcesu. Ja sama. Założyłam, że będę publikować jeden filmik co dwa tygodnie. Ale lenistwo oraz brak czasu mogą doprowadzić do tego, że ten plan się nie powiedzie. Trzymajcie więc kciuki, by było inaczej!
Aha, tak na marginesie: nie martwcie się, nie porzucam tradycyjnego blogowania. Cały czas będę was męczyć moimi Dyrdymałami (cieszycie się, prawda?).
*a nie www.youtube.com/channel/UCE0zmIU47etASmAg27TVi8A
Zakodowana na zakończenie
I na koniec – ponieważ, jak już pisałam, muszę zdobywać nowych widzów – pierwszy odcinek Zakodowanej. Mam nadzieję, że się wam spodoba. 🙂
I jeszcze: Zakodowaną znajdziecie nie tylko na YouTube, ale także na Facebooku i Twitterze.