Słuchając Audiobooka, Wpisy Archiwalne - Blogspot:
Hugh Laurie nie przeczytałby tego lepiej
Sprzedawca broni czytany przez Jarosława Rabendę
Mojego eksperymentowania z audiobookami ciąg dalszy. Tym razem postanowiłam sprawdzić, jak słucha się książki, którą – jakkolwiek głupio by to nie brzmiało – wcześniej przeczytałam na własne oczy. Czyli Sprzedawcę broni Hugh Lauriego. I było to w pewnym sensie rzucenie się na głęboką wodę, bo czytając książkę, przez cały czas wyobrażałam sobie, że główny bohater przemawia do mnie pełnym sarkazmu głosem Lauriego. Audiobook musiał więc nie tylko zmierzyć się z tym, że nie jestem przekonana do książek czytanych, ale także z moimi wyobrażeniami dotyczącymi głosu narratora.
Treść książki
Na ten temat zbytnio rozwodzić się nie będę, gdyż to, co najważniejsze napisałam już tutaj. Jest jednak jedna rzecz, o której w tamtej recenzji nie wspomniałam (sama już nie pamiętam dlaczego). Mianowicie najsłabszym elementem powieści są jej ostatnie rozdziały. Można odnieść wrażenie, że Hugh Laurie przez cały czas pisał sobie spokojnie, bez pośpiechu, bawiąc się podczas zapisywania każdego zdania. A potem zerknął na paginację i ze zgrozą stwierdził: „Rany, wyszło z tego aż tyle stron?! Pora kończyć!”. A może po prostu zabrakło mu weny? Ciężko powiedzieć.
W każdym razie, pod koniec powieści wydarzenia następują po sobie stanowczo za szybko. Jesteśmy w punkcie A, by za moment, całkiem niespodziewanie przenieść się do punktu B. To, jak się tam znaleźliśmy i dlaczego, jest opowiedziane tylko jednym, krótkim zdaniem, które czasem wielu rzeczy nie wyjaśnia. Takie niedomówienia doprowadziły między innymi do tego, że nie mam zielonego pojęcia, co się stało z Sarą Wolf. A przecież to wokół tej postaci kręciła się cała akcja powieści. A takich niedomówień jest pod koniec powieści cała masa.
Jednak pomimo nienajlepszego zakończenia wciąż uważam, że Sprzedawca broni jest świetną książką. A Hugh Laurie powinien częściej chwytać za pióro i bawić się w pisarza.
Brzmienie audiobooka
Okazało się, że obawy, o których napisałam na wstępie, nie były bezpodstawne. I początkowo nie mogłam się przyzwyczaić do głosu lektora, którym oczywiście nie był Hugh Laurie. Ale gdy już przywykłam, ze zdziwieniem odkryłam, że Jarosław Rabenda jest fantastycznym czytaczem książek.
Weźmy choćby tak głupią i na pozór prostą rzecz, jaką jest przeklinanie. Rabenda nie wymawiał tego typu zwrotów w – nazwijmy to – tradycyjny, naprawdę raniący uszy sposób. Albo tak, jak to zwykli robić żule spod budki z piwem. Nie, Rabenda potrafi wypowiadać polskie przekleństwa tak, że brzmią one jak fucki w anglojęzycznych filmach. To znaczy – w sposób, który dla nas, Polaków jest do przyjęcia (bo niby wiemy, że fuck jest słowem brzydkim, ale nigdy nie będzie on tak paskudny jak nasza rodzima, łacińska krzywa).
Rabendzie nieźle wyszło także zmienianie tonu głosu w trakcie czytania dialogów. Nie potrzebowałam żadnych zbędnych opisów by zorientować się, która postać wypowiadała daną kwestię. Być może stwierdzicie teraz, że to jest przecież podstawowa umiejętność jaką powinien posiadać tego typu lektor. Ale uwierzcie mi, istnieją audiobooki, które wcale nie wypadają pod tym względem dobrze.
Podsumowując: audiobook jest naprawdę świetny. Spokojnie możecie go dosłuchać, zamiast czytania książki. No chyba, że podobnie jak ja, wolicie sobie wyobrażać, że przemawia do was Hugh Laurie.
Sprzedawcę broni możecie kupić między innymi w tych księgarniach:
źródło zdjęcia ilustrującego wpis: Empik
Wpis pochodzi z poprzedniej odsłony bloga.
Został zredagowany i nieznacznie zmodyfikowany.
Oryginalny tekst możesz zobaczyć w serwisie Blogspot.com.