
Filmy Przeróżne, Prosto z Kina:
Katastrofalne przeskalowanie
Independence Day: Resurgence / IDR / Dzień Niepodległości: Odrodzenie
przewidywany czas czytania: 5 minut
Znacie to wkurzające uczucie, kiedy wybieracie się na film, o którym wiecie, że będzie kiepski, ale jednocześnie z całego serca chcielibyście, żeby był wspaniały? Mnie towarzyszyło ono od jakiegoś czasu. Ponieważ nie lubię się tak czuć, postanowiłam obejrzeć Dzień Niepodległości: Odrodzenie (dalej tytuł będę zapisywać skrótem IDR) możliwie jak najszybciej. I tak zasiadłam w kinie na ostatnim seansie w dniu premiery. Niestety uczucie rozterki nie zniknęło, tylko przybrało na sile. Bo IDR jest filmem pełnym zarówno dobrych, jak i złych pomysłów, i przede wszystkim: masy zmarnowanych szans.
Stare wygi
Jeśli stęskniliście się za bohaterami pierwszego Dnia Niepodległości, IDR na pewno was nie zawiedzie. Jeff Goldblum, Bill Pullman, Judd Hirsch i Brent Spiner ciągle grają bohaterów, którym miło się kibicuje. Podobało mi się, że po pierwszym ataku kosmitów, ich życie nie zawsze poukładało się dobrze. Najlepszym przykładem jest grany przez Pullmana prezydent Whitmore, który z powodu dręczących go wizji atakujących nas kosmitów popadł w obłęd. Dobrym pomysłem było też ponowne pokazanie doktora Okuna (w tej roli Brent Spiner) – przed filmem myślałam, że postać ta będzie niepotrzebna i wprowadzona na siłę, tymczasem jego wątek był nie tylko ciekawy, ale też towarzyszyła mu bardzo sympatyczna i chwytająca za serce historia miłosna.
Przy okazji bardzo podobały mi się nawiązania do pierwszego Dnia Niepodległości takie, jak na przykład zafundowanie kosmicie prawego sierpowego albo ratowanie pieska. Widać, że Roland Emmerich miał sporo dystansu do swojego poprzedniego dzieła.
Nowa gwardia
IDR to nie tylko sentymentalne spotkanie z postaciami z 1996 roku. Film wprowadził masę nowych, głównie młodych bohaterów. Natknęłam się w internecie na opinie, że ci są drewniani, ale zupełnie się z nimi nie zgadzam.
Świetnie zaprezentował się Liam Hemsworth w roli Jake’a Morrisona – niepokornego, ale mega sympatycznego pilota. Podobało mi się to, że nie był on typem kobieciarza, który dopiero w filmie poznaje miłość swojego życia. Zamiast tego Morrison miał już dziewczynę i to nie byle jaką, bo była nią córka Whitmore’a. Grająca ją aktorka także zaprezentowała się dobrze, choć niestety w dramatycznych scenach nie wypadała do końca wiarygodnie. Co nie zmienia faktu, że jej postać także udało mi się polubić.
Na tle tamtej dwójki nieco blado wypadł, syn znanego z pierwszej części, granego przez Willa Smitha, kapitana Hillera. Twórcy filmu nie mogli się chyba zdecydować, czy młody Hiller ma być postacią poważną, czy też wyluzowaną. I tak w połowie scen bohater wyglądał, jakby połknął kij od miotły, a w drugiej połowie starał się być równie cool, co Morrison, ale (chyba z powodu tego kija) nie do końca mu to wychodziło.
Na drugim planie pojawił się natomiast najlepszy kumpel Morrisona, który jak na sidekicka przystało, był zabawny, wygadany i sympatycznie nieporadny. Niestety przez to, że postać ta powielała niemal każdą znaną mi kliszę, koleś irytował, zamiast bawić. Szkoda, bo gdyby było w nim coś niesztampowego, mógłby z niego wyjść bardzo ciekawy bohater.
Ziemia 2.0
Po inwazji w 1996 roku, ludzie przejęli technologię kosmitów i adaptowali ją do własnych potrzeb. W IDR widzimy więc cuda takie, jak pozbawione śmigieł helikoptery, myśliwce wyposażone w laserowe działka albo bazę na Księżycu. Na wszystko to miło się patrzy, aż chciałoby się spędzić na takiej unowocześnionej Ziemi nieco więcej czasu. Zakochałam się też w designie kosmicznego statku-holownika. Na zwiastunach wyglądał on głupio, ale po tym, jak w filmie zobaczyłam jego zastosowanie, muszę nie tylko zwrócić honor jego projektantom, ale też pogratulować, bo jest to jeden z najlepiej przemyślanych statków kosmicznych, jakie kiedykolwiek widziałam.
Znowu bardzo podobało mi się to, że po 1996 nie wszyscy żyli długo i szczęśliwie. Wtedy jeden ze statków kosmicznych wylądował w Afryce, a zamieszkujące tamte tereny ludzie nie chcieli pomocy innych i postanowili na własną rękę toczyć długą, wyniszczającą kraj walkę z kosmitami. A pokazany w IDR wódz afrykańskich wojowników był kolejną postacią, którą polubiłam.
Inwazja obcych? I co z tego?
Tym, co najbardziej niepokoiło mnie w zwiastunach IDR był rozmiar statku obcych. Ten miał być wielkości Oceanu Atlantyckiego, co wydawało mi się być dużą przesadą. Liczyłam jednak na to, że film jakoś się z tego wybroni, ale tak się nie stało.
Największym problemem wszelkiego typu filmów katastroficznych jest to, że w ostatnich latach tak wiele razy widziałam jak świat zostaje zrównany z ziemią, że nie robi to już na mnie dużego wrażenia. Taki sam problem mam z IDR. Co prawda Emmerich prawdopodobnie zdawał sobie sprawę z tego, że widza nie będą obchodziły losy komputerowo wygenerowanych, wyburzanych metropolii, tylko znajdujący się w nich bohaterowie, którym się kibicuje. I kilka razy się do tego odniósł – wtedy nieważne były walące się budynki, tylko to, kto nich przebywał. Tego typu scen było jednak za mało, a szkoda, bo w całej tej demolce one jako jedyne były poruszające.
Dużym rozczarowaniem był także sposób, w jaki kosmici zostali pokonani. Nie będę zdradzać, jak to nastąpiło. Napiszę jedynie, że w 1996 obcy przegrali, bo byliśmy od nich sprytniejsi, a tym razem zwyciężyliśmy, bo oni byli od nas głupsi.
Generał Adams nie jest moim prezydentem
Tak, jak się spodziewałam, William Fichtner miał niewiele do zagrania, niestety wbrew temu, na co liczyłam – sceny z jego udziałem nie powalały. Przez większość czasu grany przez Fichtnera generał Adams po prostu stał w centrum dowodzenia i wydawał rozkazy, a pod koniec filmu dodatkowo odliczał ile czasu zostało do zniszczenia Ziemi.
Z Adamsem miałam też ten sam problem, co z kapitanem Hillerem – twórcy scenariusza ewidentnie nie mogli się zdecydować, czy Adams ma być opanowanym dowódcą, czy wyluzowanym wojakiem.
Wiele scen z Fichtnerem było pokazane za szybko albo niedbale. Przykładowo w pewnej chwili w centrum dowodzenia pojawiło się kilku kolesi i stwierdziło: „prezydent nie żyje, od teraz ty, Adams, będziesz głową państwa, szybko kładź łapę na Biblii, trzeba cię zaprzysiężyć”. W takiej scenie wszystkich powinna zmrozić informacja o śmierci prezydenta; powinien być czas na pokazanie szoku i niedowierzania obecnych na sali osób, ale nie było ani jednego, ani drugiego. Tylko Fichtner wyglądał na zaskoczonego – jakby chciał zagrać więcej, ale Emmerich mu nie pozwolił, bo śpieszył się do kręcenia kolejnych scen pokazujących inwazję kosmitów.
Podobnie kiepsko wypadła motywująca przemowa Adamsa. Kiedy kilka dni temu słuchałam słów Whitmore’a z 1996 roku, miałam ochotę chwycić za widły i walczyć z kosmitami (choć nie miałam pod ręką ani wideł, ani kosmitów). Natomiast Adams zupełnie nieporywająco stwierdził, iż „fajnie, że ludzkość zjednoczyła się przez ostatnie 20 lat, a teraz módlcie się o to, by udało się nam pokonać obcych”. Tak, dobrze czytacie – bohater Fichtnera zamiast zagrzewać ludzi do walki, prosił ich o modlitwę.
Odniosłam też wrażenie, że twórcy IDR nie chcieli, by w filmie była za duża ilość charyzmatycznych prezydentów. Dlatego wszystkich odważnych czynów dokonuje Whitmore, podczas gdy Adams stoi biernie z boku i wydaje rozkazy. Co jest o tyle przykre, że w ostatnich scenach, kiedy centrum dowodzenia zostało zaatakowane przez kosmitów, aż prosiło się o to, by bohater Fichtnera chwycił za broń i ustrzelił jakiegoś obcego.
Przy okazji warto wspomnieć, że przed premierą IDR pojawił się komiks, którego głównym bohaterem był młody Adams i ten (komiks, nie Adams), choć miał nieskomplikowaną fabułę i był fatalnie narysowany – prezentował postać Fichtnera dużo ciekawiej, niż film.
Ciężko ocenić
Nowy Dzień Niepodległości nie jest ani dobrym, ani złym filmem. Do pięt nie dorasta ani oryginałowi z 1996 roku, ani większości tegorocznych blockbusterów. Ma jednak wielu ciekawych bohaterów i zachwyca od strony wizualnej. Na pewno nie będziecie żałować, jeśli zobaczycie go w klimatyzowanym kinie, ale też niczego nie stracicie, jeśli zamiast tego pójdziecie się opalać.
I jeszcze jedno: jeśli podobnie jak ja, jesteście uczuleni na patriotyczny amerykański patos wylewający się z ekranu, to pod tym względem IDR jest OK i prawie wcale nie pokazuje takich strasznych rzeczy.
Dzień Niepodległości: Odrodzenie możecie kupić między innymi w tych sklepach:
źródło zdjęcia ilustrującego wpis: JoBlo Posters