Mad Mena można było nie oglądać, ale ciężko było o nim nie słyszeć. Ja słyszałam wiele i były to same pozytywne opinie, pochodzące zarówno od znajomych, jak i internetowych recenzentów. Finał serialu także był przez wszystkich wychwalany pod niebiosa.
Ponieważ tak dobrej produkcji wstyd nie znać, a wakacyjny, serialowy sezon ogórkowy jest idealny do nadrabiania tego typu zaległości, lato postanowiłam spędzić z Donem Draperem i resztą szaleńców z nowojorskiej agencji reklamowej.
Nie takie szalone lata sześćdziesiąte
Kiedy myślę o Ameryce lat sześćdziesiątych, przed oczami staje mi świat z takich filmów, jak Powrót do przyszłości. Kolorowy, pełen ludzi w śmiesznych strojach i fryzurach, pruderyjny, choć jednocześnie pełen buntowników, którzy w przyszłości dołączą do hipisowsko-kulturalnej rewolucji.
Ku mojemu zaskoczeniu, Mad Men pokazywał tamte czasy zupełnie inaczej, na serio. Kolory były pastelowe, ale niezbyt krzykliwe, ludzie ubrani inaczej niż obecnie, ale bez komicznej przesady. A za fasadą idealnego świata, w którym każdy z uśmiechem wiódł beztroskie życie, kryły się dramaty i troski. I te ostatnie każdy, nawet ktoś mający rodzinę, przeżywał samotnie, starając się, by nikt inny nie dostrzegł jego łez.
Innymi słowy: Mad Men nie bawił się w nostalgiczne pokazywanie, że „dawniej było lepiej”, często wręcz ukazywał, że wtedy było znacznie gorzej, niż jest teraz.
Ci wspaniali seksistowscy mężczyźni ze swoimi wiecznie zapalonymi papierosami
Lata sześćdziesiąte, to nie są jakieś zamierzchłe czasy, bardzo dawno temu, za siedmioma górami i rzekami, w odległej galaktyce. Nieco szokujące było więc dla mnie odkrycie, jak bardzo inny był świat, pięćdziesiąt kilka lat temu. Nawet, jeśli z istnienia wielu rzeczy zdawałam sobie sprawę, nigdy nie starałam sobie wyobrazić, jak mogły one wyglądać i funkcjonować w społeczeństwie. Jak palenie papierosów – niby wiem, że dawniej każdy mógł zakurzyć wszędzie, gdzie tylko chciał, ale jednak gdy widzi się ludzi, którzy podczas pracy, siedząc przy biurku odpalają jednego papierosa od drugiego, wygląda to w jakiś sposób nierealnie.
Jeszcze ciekawsze było obserwowanie w Mad Menie, jak dawniej wyglądała dyskryminacja – zarówno kobiet, jak i osób o innym niż biały, kolorze skóry. I to, że dla wszystkich – zarówno dyskryminowanych, jak i dyskryminujących – były to zachowania tak normalne, że nikomu nie przychodziło do głowy, by się im sprzeciwić. Na tej samej zasadzie: żadna kobieta nie skarżyła się, że w pracy ktoś ją molestuje. I żaden facet nie myślał o tym, że molestowanie jest złe, że nie powinien zachowywać się tak, jak się zachowuje.
Najbardziej zaskoczyło mnie natomiast to, że według Mad Mena w latach sześćdziesiątych ludzie wcale nie byli przesadnie wstrzemięźliwi. I romanse biurowe były czymś na porządku dziennym.
Donie Draperze, kochać cię, czy nienawidzić?
Chyba nigdy wcześniej w żadnym filmie lub serialu nie spotkałam się z postacią, do którego miałabym tak mieszane uczucia, jak do Dona Drapera. Z jednej strony główny bohater Mad Mena to facet, w którym po prostu nie można się nie zakochać. Grający go Jon Hamm pięknie wygląda w garniturze. I bez garnituru. Dodatkowo aktor ma bardzo przyjemny tembr głosu. A wracając do Drapera, nasz bohater ma nienaganne maniery, jest czarujący i gdy tylko pojawiał się na ekranie, nie potrafiłam oderwać od niego wzroku. Jak nic, mogłabym zostać jego osobistą sekretarką.
Niestety Draper jest jednocześnie straszliwym kobieciarzem. W pierwszym sezonie w grę wchodziła żona plus dwie kochanki. Nieraz zastanawiałam się, jak Draper znajdywał czas i siłę na te wszystkie baby*. Najciekawsze jest jednak to, że zdawało się, iż Don wszystkie te kobiety w jakiś sposób kocha. To nie ten typ faceta, który znajduje sobie kochankę, bo znudziła mu się żona. To typ, który potrafi troszczyć się zarówno o żonę, jak i dwie kochanki. Co właśnie czyni go człowiekiem tak trudnym do oceny. Bo choć w teorii należałoby go potępić, to w praktyce Draper nie był złym człowiekiem. Tylko facetem o zbyt wielkim sercu.
* Tak na marginesie: czy zdradzanie kochanki z inną kochaną też jest formą zdrady?
Rewolucja ma na imię Peggy
Nie wiem, czy wam też, ale mi imię Peggy kojarzy się z sekretarką z lat sześćdziesiątych, która wpada w tarapaty i potem jest ratowana przez Bonda (obowiązkowo granego przez Connery’ego) lub Supermana. Jednakże Peggy z Mad Mena prawdopodobnie nie zainteresowałby się ani żaden złoczyńca, ani tym bardziej bohater. Bo Peggy jest typem nieatrakcyjnej, szarej myszki. Zupełnie nie pasuje do pięknego i kolorowego świata agencji reklamowej. Ale pomimo tego, to właśnie ona zostaje dostrzeżona i z sekretarki awansuje na męskie stanowisko, staje się częścią zespołu tworzącego reklamy.
Peggy nie marnuje szansy, którą dostała. Staje się ambitna, momentami bezkompromisowa i wręcz bezwzględna. A ja polubiłam ją i mocno jej kibicowałam. W końcu to właśnie dzięki kobietom takim jak ona, ja już nie muszę walczyć o swoje prawa i udowadniać, że znaczę tyle samo, co mężczyźni. Choć z drugiej strony Peggy także nie była bez skazy. Ale podobnie jak w przypadku Drapera – nie dało się jej decyzji oceniać w jednoznaczny sposób.
Trzeciego sezonu nie będzie
Niestety pomimo wszystkich zalet, które wymieniłam wyżej, Mad Men nie przypadł mi do gustu. Świat lat sześćdziesiątych, który przez pierwsze kilka odcinków szokował, później przestał mnie zaskakiwać. Śledzenie losów Drapera oraz odkrywanie tajemnic jego przeszłości jakoś szczególnie mnie nie interesowało. Choć w serialu pojawiło się kilkanaście różnych postaci, zaciekawiła mnie jedynie Peggy, reszta w ogóle nie wydała mi się interesująca.
Poza tym liczyłam na to, że serial będzie opowiadał o tym, jak dawniej robiło się reklamy. Tymczasem ten temat był jedynie mało istotnym tłem. Gdyby Mad Men opowiadał na przykład o prawnikach, prawdopodobnie nie czyniłoby to większej różnicy dla reszty fabuły.
Jakby tego było mało, wszystko w serialu toczyło się spokojnym, wręcz nudnym rytmem. Oglądanie każdego odcinka strasznie mnie męczyło, a nowy epizod włączałam tylko dlatego, bo i tak nie miałam nic ciekawszego do oglądania. Po pierwszym sezonie miałam dość. Ale dałam Mad Menowi jeszcze jedną szansę, a drugiego sezonu nie oglądałam hurtowo, tak jak pierwszego, ale po jednym odcinku dziennie, w nadziei, że to coś zmieni. Nic z tego. W połowie drugiej serii spasowałam.
Najgorsze jest natomiast to, że Mad Men ani trochę nie zapisał się w mojej pamięci. Zapamiętałam kilka istotnych zwrotów akcji i nic więcej. Trochę jak na obrazku z czołówki serialu, ilustrującej ten wpis: wszystkie szczegóły gdzieś zniknęły, pozostał jedynie ogólny zarys.
Nie zły, ale nie dla wszystkich
Nie chcę, byście pomyśleli, że uważam Mad Mena za serial przereklamowany. Zasiadłam do oglądania nie spodziewając się po tej produkcji absolutnie niczego, poza tym, że będę miała do czynienia z czymś wybitnym. Rozczarowałam się, ale nie jest to pierwszy przypadek gdy coś, co wszyscy inni nazywają arcydziełem, mnie zupełnie nie przypada do gustu. Problemem prawdopodobnie nie jest więc Mad Men, tylko ja. Bo od serialu wymagam, by dał mi coś niezwykłego, co pomoże oderwać się od rzeczywistości. Mad Men natomiast był nudny głównie z powodu tego, że pozbawiono go tej niezwykłości.
Wcześniejszy akapit nie oznacza, że nie powinniście oglądać Mad Mena. To jest jedna z tych produkcji w przypadku której nie potrafię jednoznacznie ocenić, czy mogę ją polecić innym. Więc po prostu musicie przekonać się na własne oczy. I mogę wam doradzić tylko jedno: jeśli na początku się nie zachwycicie, nie katujcie się dalej, tak długo, jak ja. Bo z czasem nie będzie lepiej.
źródło obrazka ilustrującego wpis: kadr z czołówki serialu Mad Men