Dyrdymały Filmowo-Serialowe

Dyrdymały Filmowo-Serialowe

oraz inne związane z tym głupoty

Szaleństwo Serialowe:

Dwanaście jest większe od jedenastu, ale mniejsze niż dziewięć lub dziesięć

Doctor Who / Doktor Who, sezon 8

Ósma seria Dok­to­ra Who była jed­no­cze­śnie pierw­szą, któ­rą oglą­da­łam na bie­żą­co. Mia­łam wiel­kie nadzie­je i jesz­cze więk­sze oba­wy. Liczy­łam na to, że nowe­go, Dwu­na­ste­go Dok­to­ra polu­bię bar­dziej od Jede­na­ste­go. Ale jed­no­cze­śnie, mając na uwa­dze to, że za ste­ra­mi seria­lu wciąż sie­dzi Mof­fat, bałam się, że sce­na­riu­sze nowych przy­gód Dok­to­ra mogą nie przy­paść mi do gustu. I pod­mie­nie­nie akto­ra gra­ją­ce­go głów­ną rolę na now­szy (a wła­ści­wie star­szy) model tak napraw­dę na nic się nie zda. Jak się oka­za­ło, przez cały sezon Dok­tor Who balan­so­wał na gra­ni­cy pomię­dzy ocza­ro­wy­wa­niem i roz­cza­ro­wy­wa­niem widza. Przez co nawet po zoba­cze­niu fina­ło­we­go epi­zo­du nie jestem w sta­nie jed­no­znacz­nie oce­nić jako­ści tej serii.

Aha: tekst jest w 99% wol­ny od spo­ile­rów. A te, któ­re się poja­wia­ją są zasło­nię­te. Oso­by któ­re nie widzia­ły jesz­cze ósmej serii mogą więc czy­tać bez obaw. A następ­nie, obo­wiąz­ko­wo, zabrać się za oglądanie.

Ten wspaniały Capaldi

Bałam się o jakość fabu­ły Dok­to­ra Who, ale co do jed­ne­go nie mia­łam wąt­pli­wo­ści. Wie­dzia­łam, że Peter Capal­di mnie nie roz­cza­ru­je. Co praw­da nie widzia­łam żad­nych wcze­śniej­szych wystę­pów akto­ra (poza jego epi­zo­dycz­ny­mi rola­mi w The Fires of Pom­pe­iiTor­chwo­od). I nawet z pre­me­dy­ta­cją nie zapo­zna­wa­łam się z jego fil­mo­gra­fią, by póź­niej nie czy­nić żad­nych porów­nań do jego poprzed­nich kre­acji. Ale nie mar­twi­łam się, że Capal­di się nie spi­sze. Bo do tej pory (czy­taj: w nowych seriach, kla­sycz­nych przy­gód Dok­to­ra nigdy nie oglą­da­łam) wszy­scy akto­rzy wcie­la­ją­cy się w postać Ostat­nie­go Wład­cy Cza­su gra­li bez zastrze­żeń. Nawet Matt Smith, mimo iż jego Jede­na­ste­go nie lubię, od stro­ny gry aktor­skiej spi­sał się wyśmie­ni­cie. I jak się oka­za­ło, mia­łam rację: Peter Capal­di jest wspa­nia­łym Doktorem.

Wie­cie, dobry aktor potra­fi wyra­zić bez uży­wa­nia słów coś, co nie wyni­ka bez­po­śred­nio ze sce­na­riu­sza. Albo wypo­wia­da­jąc pro­ste sło­wa – wyra­zić znacz­nie wię­cej, niż one zna­czą. Capal­di bez pro­ble­mu robi i jed­no, i dru­gie. Potra­fi na przy­kład poka­zać, że jest prze­ra­żo­ny i zagu­bio­ny w sytu­acji, w któ­rej na pierw­szy rzut oka jego Dok­tor bez­tro­sko gesty­ku­lu­je i udo­wad­nia wszyst­kim, że jest naj­mą­drzej­szą oso­bą w poko­ju. Albo też zawsze, gdy mówi „Cla­ra” robi to w inny spo­sób, zawie­ra­jąc w imie­niu swo­jej towa­rzysz­ki emo­cje, któ­re w danej chwi­li czu­je (kur­cze, to zda­nie zabrzmia­ło, jak­by Cla­ra i Dok­tor byli parą kochan­ków w taniej tele­no­we­li bra­zy­lij­skiej, więc dla osób, któ­re nie wie­dzą: Cla­rę i Dok­to­ra łączy jedy­nie wiel­ka przy­jaźń, nic wię­cej). Takie sce­ny moż­na spo­koj­nie oglą­dać z zamknię­ty­mi ocza­mi i ode­rwa­ne od kon­tek­stu – po tonie gło­su Capal­die­go bez pro­ble­mu odgad­nie się, co w danej chwi­li myśli jego bohater.

Co wię­cej: polu­bi­łam Dwu­na­ste­go Dok­to­ra, mimo iż w porów­na­niu z poprzed­ni­mi wcie­le­nia­mi – ta rege­ne­ra­cja nie jest sym­pa­tycz­ną posta­cią. Podob­nie, jak w przy­pad­ku dok­to­ra House’a – facet jest wred­nym dra­niem, ale jed­no­cze­śnie ma urok oso­bi­sty i cha­ry­zmę, któ­re spra­wia­ją, że poszła­bym za nim na koniec świa­ta i przy oka­zji wyba­czy­ła wszyst­kie zło­śli­we uwa­gi na mój temat. Ale tutaj znów: nie każ­dy aktor był­by w sta­nie sobie z taką rolą pora­dzić, zacho­wać zło­ty śro­dek. Capal­die­mu to się uda­je. I w jed­nej sce­nie może wyglą­dać jed­no­cze­śnie nie­zwy­kle groź­nie i jak ktoś, kogo chcie­li­by­śmy ser­decz­nie uściskać.

Trójkąt z Clarą w roli głównej

Polu­bi­łam Cla­rę Oswald odkąd pierw­szy raz zoba­czy­łam ją w Dok­to­rze Who i do tej pory darzę taką samą sym­pa­tią. Podo­ba mi się to, że dziew­czy­na z jed­nej stro­ny jak na nauczy­ciel­kę przy­sta­ło, potra­fi być twar­da, sro­ga i przede wszyst­kim ma gada­ne. Ale z dru­giej, jak każ­da, praw­dzi­wa oso­ba, potra­fi się porząd­nie prze­stra­szyć lub zasmu­cić, a tak­że strze­lić bab­skie­go focha. Jed­nak przede wszyst­kim: dziew­czy­na nie trak­tu­je Dok­to­ra jak wspa­nia­łe­go, mądrzej­sze­go niż ona Wład­cę Cza­su, tyl­ko jak nie­sfor­ne­go ośmio­lat­ka, któ­re­go nale­ży czę­sto przy­wo­ły­wać do porząd­ku. Takie podej­ście Cla­ry do Dok­to­ra świet­nie spi­sy­wa­ło się w przy­pad­ku Jede­na­ste­go. Teraz, gdy Dwu­na­sty Dok­tor jest nie tyl­ko star­szy, ale przy oka­zji bar­dziej zgryź­li­wy – całość wypa­da jesz­cze lepiej. Ode­tchnę­łam też z ulgą, bo bałam się, że Dok­tor Capal­die­go (ze wzglę­du na wiek akto­ra) sta­nie się dla Cla­ry men­to­rem, ale tak się na szczę­ście nie stało.

W ósmej serii poja­wił się jed­nak ten trze­ci: Dan­ny Pink, któ­ry oka­zał się być chy­ba naj­słab­szym ele­men­tem serii. Przy­zna­ję: sam pomysł na wpro­wa­dze­nie nowej posta­ci wyda­wał się być cie­ka­wy. Poka­zy­wał nie tyle, że Cla­ra musi wybie­rać mię­dzy dwo­ma męż­czy­zna­mi, ale przede wszyst­kim, że ma do dys­po­zy­cji albo nud­ne, zwy­czaj­ne życie nauczy­ciel­ki, albo też nie­zwy­kłe przy­go­dy w cza­sie i prze­strze­ni. Pro­ble­mem nie była też sama postać Danny’ego, bo ten, jako chło­pak Cla­ry spi­sy­wał się cał­kiem nie­źle. I nie stał się sta­łym pasa­że­rem TAR­DIS tak, jak wcze­śniej Rory, co rów­nież było moim zda­niem na plus. Kiep­skie oka­za­ły się jedy­nie rela­cje Pin­ka z Dok­to­rem i to one spra­wi­ły, że cały pomysł na wpro­wa­dze­nie do seria­lu dru­gie­go face­ta nie wypalił.

Cze­mu tak się sta­ło? Bo sko­rzy­sta­no z typo­we­go sche­ma­tu: pano­wie kon­ku­ru­ją ze sobą, sta­ra­ją się zdys­kre­dy­to­wać swo­je­go prze­ciw­ni­ka przed Cla­rą, a dziew­czy­na musi w pew­nym sen­sie wybrać mię­dzy jed­nym, a dru­gim. Co było sztam­po­we i dener­wu­ją­ce. A ja przy oka­zji dzi­wi­łam się, dla­cze­go Mof­fat, któ­ry w bar­dzo cie­ka­wy spo­sób poka­zał podob­ny trój­kąt w Sher­loc­ku, nie zde­cy­do­wał się na podob­ne roz­wią­za­nie w Dok­to­rze Who. Bo czy nie było­by dużo lepiej, gdy­by Dan­ny i Dok­tor się zakum­plo­wa­li? I gdy­by ten pierw­szy co praw­da stwier­dził, że sam z jakie­goś powo­du nie chce podró­żo­wać TAR­DIS, ale jed­no­cze­śnie w peł­ni akcep­to­wał­by, że Cla­ra lubi takie wyciecz­ki. I podob­nie, jak Mary z Sher­loc­ka cza­sem powta­rza­ła Wat­so­no­wi: roz­wiąż jakąś nową zagad­kę kry­mi­nal­ną – to zro­bi dobrze zarów­no tobie, jak i Hol­me­so­wi, tak samo Dan­ny mógł­by nama­wiać Cla­rę do nowych podró­ży z Dok­to­rem. Wte­dy postać Pin­ka była­by znacz­nie cie­kaw­sza i jego śmierć dużo bar­dziej by mną wstrząsnęła.

Czasem lepiej, a czasem gorzej

Dok­tor Who jest takim seria­lem, w któ­rym obok wspa­nia­łych odcin­ków czę­sto poja­wia­ją się takie zatrwa­ża­ją­co złe. Ósma seria nie­ste­ty nie była pod tym wzglę­dem wyjątkiem.

Począt­ko­wo nic na to nie wska­zy­wa­ło, bo sezon zaczął się bar­dzo dobrze. Tak wspa­nia­le, że chy­ba po raz pierw­szy od cza­sów Pri­son Bre­aka przez pra­wie cały tydzień nie­cier­pli­wie wycze­ki­wa­łam nowe­go odcin­ka, z wiel­kim pod­eks­cy­to­wa­niem oglą­da­łam wszyst­kie zwia­stu­ny. A ponie­waż chcia­łam wię­cej Dok­to­ra, uczu­cie nie­na­sy­ce­nia sta­ra­łam się „zaspo­ko­ić” wciąż i wciąż powra­ca­jąc do ulu­bio­nych scen z tych epi­zo­dów, któ­re już zosta­ły wyemi­to­wa­ne. I to było napraw­dę wspaniałe.

Ale potem coś się popsu­ło. Po fan­ta­stycz­nym Listen nastą­pił Time Heist, któ­ry choć fabu­lar­nie cał­kiem nie­zły, nie wywo­łał u mnie więk­szych emo­cji. Kolej­nym roz­cza­ro­wa­niem był The Care­ta­ker – któ­ry zaczął się cie­ka­wie, ale póź­niej z minu­ty na minu­tę sta­wał się coraz bar­dziej nud­ny. A dalej było już tyl­ko gorzej. Do tego stop­nia, że nowych odcin­ków nie oglą­da­łam już w sobo­tę, rów­no z Bry­tyj­czy­ka­mi, ale dopie­ro oko­ło ponie­dział­ku lub nawet wtor­ku, po nad­ro­bie­niu wszyst­kich innych seria­li. Zaczę­łam się mar­twić, że Mof­fat popeł­ni ten sam błąd, co w przy­pad­ku Jede­na­ste­go Dok­to­ra – będzie wplą­ty­wał Wład­cę Cza­su w coraz bar­dziej bła­he, choć efek­tow­nie wyglą­da­ją­ce histo­rie. I tym samym spra­wi, że Dwu­na­ste­go prze­sta­nę lubić tak samo, jak jego poprzednika.

Serial wró­cił do daw­nej for­my przy Fla­tli­ne, ale póź­niej­sze In the Forest of the Night znów mnie roz­cza­ro­wa­ło. To wszyst­ko spra­wi­ło, że pierw­szą część fina­łu serii zaczę­łam oglą­dać w nija­kim nastro­ju – wszel­kie wcze­śniej­sze, pozy­tyw­ne emo­cje zwią­za­ne z Dok­to­rem już daw­no mnie opuściły.

Jak już wspo­mnia­łam wcze­śniej – to nie jest jedy­ny sezon, któ­ry zali­czał wzlo­ty i upad­ki. Mój ulu­bio­ny, Dzie­sią­ty Dok­tor, też nie miał począt­ko­wo wie­lu god­nych zapa­mię­ta­nia przy­gód. Ale z dru­giej stro­ny, czy Mof­fat nie mógł tym razem posta­rać się bar­dziej? I poka­zać, że potra­fi podob­nie, jak przy Sher­loc­ku, zro­bić sezon, któ­ry jest dobry od począt­ku, do końca?

Będę tęsknić za Missy

Do fina­ło­wych odcin­ków nie prze­pa­da­łam za sze­fo­wą Zie­mi Obie­ca­nej. Podob­nie, jak strasz­na szcze­li­na z cza­sów Jede­na­ste­go, Mis­sy zosta­ła poka­za­na zbyt wyraź­nie. A ja wolę roz­wią­za­nia mniej rzu­ca­ją­ce się w oczy, takie jak Bad Wolf lub Vote for Saxon, któ­re sto­so­wał Rus­sell T. Davies. Jed­nak­że fina­ło­we dwa odcin­ki oraz wyja­śnie­nie zagad­ki doty­czą­cej Mis­sy spra­wi­ły, że w tym wypad­ku wyba­czy­łam Mof­fa­to­wi. Zwłasz­cza, że to wła­śnie ta postać ura­to­wa­ła zakoń­cze­nie serii. Dla­cze­go? Bo oka­za­ła się być groź­niej­sza, strasz­niej­sza, bar­dziej bez­względ­na i prze­bie­gła nie tyl­ko od Cyber­ma­nów, ale tak­że Dale­ków. Powiedz­my sobie szcze­rze: jeśli czar­ny cha­rak­ter zamiast przy­pad­ko­wych osób zaczy­na zabi­jać epi­zo­dycz­nych, ale jed­nak zna­nych i lubia­nych boha­te­rów, to nale­ży zacząć trak­to­wać go napraw­dę poważnie.

Przy czym, nie­ste­ty – poza Mis­sy w fina­le nie było wie­lu rze­czy, któ­re powo­do­wa­ły­by opad szczę­ki. Zga­du­ję, że ostat­nie odcin­ki z zało­że­nia mia­ły być prze­ra­ża­ją­co-emo­cjo­nu­ją­ce. Jed­nak­że z racji tego, że głów­ną posta­cią z powo­du któ­rej widz miał się wzru­szyć był Dan­ny, do któ­re­go nie­ste­ty nie uda­ło mi się zapa­łać sym­pa­tią – wszyst­kie te emo­cjo­nu­ją­ce momen­ty spra­wia­ły, że tyl­ko wzru­sza­łam ramio­na­mi. Nie­zbyt prze­ko­nu­ją­co wypa­dło też zakoń­cze­nie na cmen­ta­rzu – głow­nie przez to, że pra­wie wszyst­kie pro­ble­my zamiast Dok­to­ra roz­wią­za­ły inne oso­by. Gdy­by było ina­czej i gdy­by Wład­ca Cza­su poka­zał się z nie­co ciem­niej­szej stro­ny – wte­dy być może całe to zamie­sza­nie wypa­dło­by cie­ka­wiej. Co się zaś tyczy strasz­no­ści: Dark Water było pod tym wzglę­dem cał­kiem nie­złe. Ale przy Death in Heaven znów się roz­cza­ro­wa­łam. Bo o ile w ostat­nim odcin­ku wycho­dzą­cy z gro­bów Cyber­ma­ni nie­co przy­pra­wia­li o ciar­ki, to już potem, gdy sła­nia­li się po cmen­ta­rzu, nie wyglą­da­li tak strasznie.

Czegoś tu brakuje

Finał ósme­go sezo­nu Dok­to­ra Who był wła­ści­wie kwin­te­sen­cją całej serii. Zaczął się cie­ka­wie, ale gdzieś po dro­dze emo­cje opa­dły. A całej histo­rii cze­goś bra­ko­wa­ło. Cze­goś, co porząd­nie by mnie roz­ba­wi­ło. I cze­goś inne­go, nad czym bym się zamy­śli­ła. Nie było też nicze­go, co spra­wi­ło­by, że wes­tchnę­ła­bym z roz­pa­czą „ojej, to już koniec”, ani cze­go­kol­wiek, co spra­wi­ło­by, że z nie­cier­pli­wo­ścią cze­ka­ła­bym na odci­nek świąteczny.

Kie­dy patrzy­łam, jak TAR­DIS zni­ka, a Cla­ra samot­nie odcho­dzi w sobie tyl­ko zna­nym kie­run­ku, tyl­ko wzru­szy­łam ramio­na­mi. Owszem, było w tym poże­gna­niu coś smut­ne­go. Ale jed­no­cze­śnie było ono tak zwy­czaj­ne, że bar­dziej paso­wa­ło­by do dra­ma­tu oby­cza­jo­we­go, niż opo­wie­ści o sza­lo­nym podróż­ni­ku w cza­sie i przestrzeni.

Co więc czu­ję po zakoń­cze­niu ósmej serii? Chy­ba przede wszyst­kim roz­cza­ro­wa­nie. Pierw­sze odcin­ki tego sezo­nu przy­po­mnia­ły mi, że Mof­fat potra­fi two­rzyć dobre histo­rie. I przy oka­zji spra­wi­ły, że od pierw­szej chwi­li polu­bi­łam nowe­go Dok­to­ra. Ba, przez chwi­lę byłam nawet prze­ko­na­na, że sta­nie się on moim nume­rem jeden, detro­ni­zu­jąc Dzie­wią­te­go i Dzie­sią­te­go (któ­rzy razem zaj­mu­ją pierw­sze miej­sce). Ale to nie nastą­pi­ło, zamiast tego sce­na­rzy­ści zaczę­li odci­nać kupo­ny od począt­ko­we­go suk­ce­su. Mie­li na pokła­dzie TAR­DIS dwój­kę uta­len­to­wa­nych akto­rów i masę posta­ci z gigan­tycz­nym poten­cja­łem. Jed­nak żad­ne­go z tych atu­tów nie chcia­ło się im wyko­rzy­stać. I wła­śnie to jest takie roz­cza­ro­wu­ją­ce i dener­wu­ją­ce zarazem.

źró­dło zdję­cia ilu­stru­ją­ce­go wpis: BBC