Wielka Geekowa Przygoda:
Spontaniczny prezent, który trzeba było zaplanować
Wielka, Geekowa Przygoda: Dzień pierwszy, część I
Kiedy kilka miesięcy temu (jakieś pół roku przed „terminem”!) rodzice zapytali mnie: „co chcesz w prezencie na trzydzieste urodziny?”. Westchnęłam wtedy ciężko: „czy możemy udawać, że nie mam trzydziestych urodzin?”. Bo choć staram się tego nie pokazywać, od jakiegoś czasu cierpię na „kryzys wieku przedśredniego”. I perspektywa tego, że już niedługo dołączę do grona trzydziestolatków mocno mnie dołuje.
Mama, widząc moją strapioną minę, wysunęła więc nieco inną propozycję: „to może w ramach prezentu fundniemy ci z Tatą jakąś podróż?”. Pomysł wydał mi się świetny. Początkowo. Szybko okazało się, że nie potrafiłam wybrać miejsca, które chciałabym zwiedzić. Ciepłe kraje brzmiały zbyt sztampowo (nie wspominając o tym, że nie lubię się opalać), a krainy wyglądające na bardziej ekscytujące, takie jak Transylwania lub Czarnobyl (serio, podobno wycieczki do tego miejsca są super!), choć wzbudzały ciekawość, jednocześnie nie przyprawiały mnie o szybsze bicie serca.
Przez kilka miesięcy z coraz większym zrezygnowaniem przeglądałam oferty biur podróży, a moje zdołowanie oraz rozpacz spowodowane kryzysem wieku przedśredniego narastały. I nagle, pewnego pięknego, słonecznego, lipcowego dnia doznałam olśnienia. „Mamo, Tato, chcę polecieć do Anglii!”
Organizacyjny reisefieber
Nie mam problemów z pakowaniem się, nie jestem zestresowana przed wyjazdem, nie boję się latać. Generalnie – lubię podróżować. To, co mnie przeraża, to planowanie.
Wycieczki z biur podróży pozwalają uniknąć tego przykrego procesu. Do Anglii wybierałam się jednak całkowicie na własną rękę, więc sama musiałam wszystko zorganizować. A to sprawiło, że moje radosne „hurra, lecę do Londynu!” szybko zamieniło się w „fuck ten Londyn to chyba jednak nie był dobry pomysł”.
Na którą godzinę zarezerwować bilet? Czy zdążę dotrzeć na to miejsce na czas? A co, jeśli po kupieniu biletu przez internet, popsuje się system rezerwacji, przez co mój bilet stanie się nieważny?
Jak działa Oyster Card? Który wariant tego biletu będzie najlepszy? Jak nie zgubić się w metrze? Jak najprościej przedostać się z punktu A do punktu B? I co najlepiej zwiedzić?
Który hostel wybrać? Czy przetrwam noc w 15-sto osobowym pokoju? Czy wykupić nocleg ze śniadaniem? A co, jeśli śniadanie będzie w stylu brytyjskim, czyli zaserwują jajka na bekonie?
Mniej więcej takie pytania spędzały mi sen z powiek przez ostatnie kilka tygodni. Internet wcale nie pomagał, bo ilość zawartych w nim porad po pierwsze mnie przytłaczała, a po drugie często napotykałam na sprzeczne informacje. I czy ufać artykułom, które zostały napisane rok lub kilka lat temu? Przecież mogły się one zdezaktualizować!
Dużo lepiej spisała się pod tym względem „poczta pantoflowa”, podpytanie o wszystko znajomych, którzy już byli w Londynie (pozdrowienia dla Marty! 🙂
Ale nawet, kiedy dowiedziałam się wszystkiego, co wydawało mi się istotne, zaplanowałam trasę wycieczki, kupiłam bilety* i zarezerwowałam hostele – w głowie ciągle kołatała mi się niepokojąca myśl „a co, jeśli coś przeoczyłam i przygoda życia przerodzi się w największy z możliwych koszmarów?”
Jedną, z trudnych decyzji, jakie musiałam podjąć w trakcie planowania, była kwestia bagażu. Przewiezienie w samolocie małego bagażu podręcznego było bezpłatne, za duży bagaż podręczny, trzeba było dopłacić prawie stówkę, w każdą stronę. Tak, rodzice fundowali mi wycieczkę, ale po pierwsze oni nie są milionerami, a po drugie – ja nie lubię wyciągać od nich (lub od kogokolwiek innego) pieniędzy, więc zależało mi na tym, by wydać tak mało kasy, jak to tylko będzie możliwe. Dość długo biłam się więc z myślami i zastanawiałam, jaki rozmiar bagażu podręcznego wybrać. Koniec końców zdecydowałam się dopłacić za większy wariant i to była bardzo dobra decyzja, bo jak się potem przekonałam – nawet do takiego bagażu ledwo się zapakowałam!
* W niektórych przypadkach, podczas kupowania biletów przez internet, musiałam nie tylko podać swoje imię i nazwisko, ale też wybrać zwrot grzecznościowy. Poza standardowym pan/pani/panna, formularze zawierały również stopnie naukowe takie jak doktor/profesor, a także… tytuły szlacheckie! Bardzo kusiło mnie, by wykupić takie bilety na Lady Joannę, bo brzmi to przecież mega cool. Koniec końców stwierdziłam jednak, że Brytyjczycy mogą podchodzić do kwestii błękitnej krwi nieco poważniej, niż ja i ostatecznie pozostałam na biletach panną Joanną.
Lecę, ale jeszcze się nie cieszę
Powtórzę jeszcze raz, że zazwyczaj podróżowanie mnie nie stresuje. Owszem, tuż przed wyjazdem czuję podekscytowanie zmieszane z niepokojem, jest to jednak całkiem przyjemne uczucie. Przed wylotem do Londynu negatywne odczucia przeważały jednak szalę i nasilały się z każdą chwilą. Do wszystkich obaw dołączyły jeszcze takie bardziej absurdalne w stylu: a co, jeśli pomyliłam dzień i godzinę odlotu? A co, jeśli tylko przyśniło mi się, że zarezerwowałam bilet na lot i tak naprawdę wcale tego nie zrobiłam? I czy samolot, do którego wsiadam, na pewno leci do Londynu???
Złe myśli nie opuściły mnie ani wtedy, kiedy wsiadłam na pokład, ani po starcie, ani nawet po wylądowaniu. I choć ani przez moment nie bałam się, że samolot się rozbije, to przerażało mnie to, że podczas kontroli paszportowej z jakiegoś powodu mój paszport okaże się nieważny. Rany, nawet kiedy jechałam do Warszawy, na spotkanie z Williamem Fichtnerem, nie stresowałam się tak bardzo!
Na szczęście kiedy już przeszłam przez odprawę paszportową, zostawiłam wszystkie złe myśli za sobą. Po raz pierwszy od kilku dni szczerze się uśmiechnęłam i odetchnęłam pełną piersią. Pod stopami miałam brytyjską ziemię, nad głową błękitne niebo, a przed sobą – Wielką, Geekową Przygodę!
Lepiej, niż zgodnie z planem!
Nie lubię się śpieszyć, biec do miejsca, w którym mam się stawić na jakąś określoną godzinę. Dlatego bilety na wszystkie atrakcje, które chciałam zobaczyć, zarezerwowałam w taki sposób, bym mogła spokojnie dotrzeć do każdego z miejsc na czas. Wyjątek stanowił pierwszy punkt mojej wycieczki (o którym napiszę jutro) – tu wszystko było ustawione na styk – minuta opóźnienia samolotu lub korek na trasie Luton-Londyn (bo to w Luton wylądowałam) mógł sprawić, że nie zdążyłabym do tego jednego miejsca dotrzeć na czas i tym samym cała atrakcja by mi przepadła.
Na szczęście wszystko poszło nie tylko zgodnie z planem, ale nawet lepiej! Samolot wylądował punktualnie, odprawa paszportowa zajęła mniej czasu, niż zakładałam, udało mi się nawet wsiąść do wcześniejszego autobusu do Londynu i koniec końców wylądowałam na Baker Street godzinę wcześniej, niż zakładałam!
Pierwsze kroki w Londynie
Bałam się, że Londyn będzie mnie przytłaczał. Nic takiego się nie stało. W tłumie ludzi nie czułam ani tłoku, ani zagubienia. Choć znajdowałam się na jednej z głównych ulic, którą jeździła masa samochodów – nie dusiły mnie ich spaliny i nie oszałamiał hałas (co w Krakowie ma miejsce po pięciu minutach przebywania na Alei Trzech Wieszczy).
Choć podczas oglądania brytyjskich seriali za nic nie mogę przyzwyczaić się do tego, że auta jeżdżą w nich po niewłaściwej stronie drogi, na żywo lewostronny ruch wyglądał zupełnie naturalnie. Ach, i to prawda, że w Londynie na każdym przejściu dla pieszych znajdują się informacje mówiące o tym, w którą stronę patrzyć podczas przechodzenia przez jezdnię! Co jest przydatne, bo w mieście jest pełno jednokierunkowych lub dwupasmowych ulic, przez co często naprawdę nie wiadomo, z której strony może nadjechać samochód. Przy okazji ciekawą sprawą są tu światła na skrzyżowaniach – choć bezwzględnie muszą się do nich stosować kierowcy, to dla pieszych oraz rowerzystów są one jedynie sugestią.
Czy sztuka dedukcji potrzebna jest w metrze?
Ponieważ wylądowałam na Baker Street i nie musiałam się śpieszyć, postanowiłam przejść się pod słynny numer 221B. Przy czym miejsce zamieszkania Sherlocka Holmesa obejrzałam jedynie z zewnątrz, bo wszyscy radzili mi, że nie warto wchodzić do środka, do muzeum, bo nie ma w nim niczego ciekawego.
W nadziei na to, że stanie pod drzwiami na Baker Street 221B dało mi chwilowy bonus do inteligencji, pobiegłam na stację metra kupić Oyster Card, czyli londyński bilet umożliwiający korzystanie z komunikacji miejskiej. I tu czekało mnie bardzo miłe zaskoczenie, bo okazało się, że na każdej stacji metra można znaleźć pracownika tej instytucji, którego zadaniem jest udzielanie pomocy podróżnym – w tym pomaganie przy zakupie „oysterek”. Co prawda automat biletowy spłatał mi figla, bo nie chciał przyjąć mojej karty płatniczej i musiałam zapłacić gotówką, ale jak się później przekonałam – wina musiała leżeć po stronie biletomatu, bo potem karta płatnicza wszędzie działała bez problemu.
Mapa londyńskiego metra może przerażać, ale na samych stacjach wszystko jest oznakowane tak dobrze, że trudno się zgubić. I jeśli człowiek wie, gdzie chce dojechać – trafi tam bez problemu. Nie mówiąc już o wspomnianych, gotowych do pomocy pracownikach metra. Ja na wszelki wypadek zawsze pytałam ich, jak powinnam jechać, by sprawdzić, czy wybrałam dobrą linię metra. I tylko raz mój plan podróży był niewłaściwy (mój błąd wynikał z tego, że nie zauważyłam, iż metro ma dwie niebieskie linie – jedną jasno, a drugą ciemnoniebieską).
Za sprawą metra, w kilka chwil z Baker Street przejechałam do stacji London Bridge, a stamtąd miałam rzut kamieniem do pierwszego, zaplanowanego punktu wycieczki. Przy okazji po wyjściu z metra, czekał na mnie – pięknie oświetlony porannym słońcem – najwyższy, tutejszy drapacz chmur – The Shard. Ach, co za widok!
Cliffhanger!
Początkowo w tym wpisie zamierzałam opisać cały pierwszy dzień mojego pobytu w Londynie. I opisałam, ale wtedy okazało się, że średni czas czytania takiego Dyrdymała wynosiłby ponad pół godziny! Dlatego zdecydowałam się podzielić ten wpis na kilka części.
Czego więc doświadczyłam po wyjściu z metra przy London Bridge? Czy udało mi się zdążyć na zaplanowane spotkanie? I czego to spotkanie dotyczyło? O tym oraz o masie innych, ekscytujących, geekowych przygód będziecie mogli przeczytać już jutro na Dyrdymałach!
Wielka, Geekowa Przygoda – pozostałe wpisy:
- Dzień pierwszy, część II [Londyn i Doctor Who]
- Dzień pierwszy, część III [Londyn i National Gallery]
- Dzień pierwszy, część IV [Londyn po południu]
- Dzień drugi, część I [Londyn i Muzeum Historii Naturalnej]
- Dzień drugi, część II [Cardiff nocą]
- Dzień trzeci, część I [Zamek w Cardiff]
- Dzień trzeci, część II [współczesne Cardiff]
- Dzień czwarty, część I [Doctor Who Experience]
- Dzień czwarty, część II [Doctor Who Experience]
- Dzień czwarty, część III [Londyn nocą]
- Dzień piąty [Londyn i British Museum]
- BONUS
Więcej zdjęć z Wielkiej Brytanii
możesz zobaczyć w galerii!
O ile nie zostało stwierdzone inaczej, zdjęcia ilustrujące wpis są mojego autorstwa.